Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
Kultura i Historia

Człowiek, który złapał bombę

Walther von Brauchitsch, naczelny dowódca niemieckich sił lądowych, któremu Hitler przekazał władzę na zajmowanych ziemiach polskich, wystosował 1 września odezwę do Polaków, których Ojczyznę zamierzał podbić i zniewolić. Zapewniał ich, że Wehrmacht nie jest wrogiem społeczeństwa polskiego, oraz że wojska niemieckie będą przestrzegać wszystkich konwencji dotyczących praw człowieka. Najważniejszą z nich była IV Konwencja Haska z 1907 roku „dotycząca praw i zwyczajów wojny lądowej”. Artykuł 25. tej konwencji mówi: „Wzbronione jest atakowanie lub bombardowanie w jakikolwiek sposób niebronionych wsi, domów mieszkalnych i budowli”. W ogniu wojny rozpętanej przez Niemców spłonęły wszystkie szlachetne deklaracje. Symbolem nowej rzeczywistości były ruiny najpierw Wielunia, Warszawy, Lublina i innych polskich miast.

Historia lubi ironię. Oczywiście, takie twierdzenie to personifikowanie dziejów, przypisywanie biegowi wypadków cech człowieczych, ludzkich emocji. Ale czyż nie jest ironią na przykład, że Krzyż Wielki Orderu Virtuti Militari, który na własne życzenie otrzymał w 1974 roku Leonid Breżniew, został mu odebrany w 1990 roku przez Wojciecha Jaruzelskiego? Jaruzelskiemu dorównał Lech Wałęsa odbierając Krzyż VM Iwanowi Sierowowi, enkawudziście zasłużonemu aresztowaniem 16 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego. Na podobny krok nie zdobył się żaden z 4 następnych prezydentów coraz bardziej suwerennej Rzeczypospolitej. Czy nie ma też smutnej ironii w fakcie, że Niemcy są wymienieni na pierwszym miejscu wśród sygnatariuszy IV konwencji w preambule, w której czytamy: „Zanim bardziej wyczerpujący kodeks praw wojennych będzie mógł być ułożonym, Wysokie Układające się Strony uważają za właściwe skonstatować, że w wypadkach, nieobjętych przepisami obowiązującemi, przyjętemi przez nie, ludność i strony wojujące pozostają pod opieką i władzą zasad prawa narodów, wypływających ze zwyczajów, ustanowionych między cywilizowanemi narodami, oraz z zasad humanitarności i wymagań społecznego sumienia”. To Niemcy, chcący zaliczać się do „cywilizowanych narodów”, przypisujący sobie „społeczne sumienie”, uczynili z bombardowania bezbronnych miast, z obracania w perzynę dzielnic mieszkalnych i zabytkowych centrów, metodę prowadzenia wojny terrorystycznej. Świadkami „humanitarności” niemieckiej był Wieluń, Frampol i Warszawa, w roku następnym holenderski Rotterdam i angielskie Coventry. Teutońskiej furii doświadczył również Lublin.

Gruzy polskich miast

Nie ma większego znaczenia to, czy Wieluń został zbombardowany przed godziną 4:45, czy też później. Ma je natomiast fakt, że niemiecka 76. eskadra bombowców nurkujących z 4. Floty Powietrznej Luftwaffe, w czasie pierwszego nalotu zrzuciła na bezbronne miasto, w którym nie było żadnych polskich oddziałów wojskowych, 20 ton bomb. Dowódca nakazał bombardowanie słowami „Prosto w rynek!”. Część niemieckich pilotów celowała w wypełniony ludźmi szpital. Pod gruzami zginęli i pacjenci, i personel.: „Atak zwieńczony sukcesem: cel zniszczony, zaobserwowano pożary, nie dostrzeżono oddziałów wroga” – zapisał w raporcie dowódca eskadry. Do dziś nie jest pewna ogólna liczba zabitych w Wieluniu, najczęściej podaje się, że śmierć poniosło 127 osób. Odpowiedzialność za rozkaz zniszczenia bezbronnego miasta przypisuje się baronowi Wolframowi von Richthofenowi, który dwa lata wcześniej zrównał z ziemią hiszpańską Guernicę.

W artykule 27. Konwencji haskiej zapisano: „Podczas oblężeń i bombardowań należy zastosować wszelkie niezbędne środki, ażeby w miarę możności oszczędzone zostały świątynie, gmachy, służące celom nauki, sztuki i dobroczynności, pomniki historyczne, szpitale oraz miejsca, gdzie zgromadzeni są chorzy i ranni, pod warunkiem, ażeby te gmachy i miejsca nie służyły jednocześnie celom wojennym. Obowiązkiem oblężonych jest oznaczyć te gmachy i miejsca za pomocą specjalnych widocznych znaków, które będą notyfikowane oblegającym”. Swoją interpretację tych zasad najdobitniej zaprezentowali Niemcy 25 września. Dzień ten przeszedł do historii Warszawy jako „krwawy”, „czarny” albo „lany” poniedziałek. Na osobisty rozkaz Hitlera przebywającego wówczas na stanowisku w Grodzisku Mazowieckim, od wczesnego rana niemieckie lotnictwo bombardowało Warszawę. Do niszczenia miasta Wolfram von Richthofen desygnował nawet ponad 500 samolotów, które wykonały 1176 lotów bojowych, zrzucając 630 ton bomb różnych rodzajów. Personel warszawskich szpitali umieszczał na dachach wielkie płachty z czerwonymi krzyżami na białym tle. Niemieccy „nadludzie” z Luftwaffe wykorzystywali je jako wskaźniki celu: bomby spadły na Szpital Ujazdowski, szpital Św. Ducha, szpital Dzieciątka Jezus, Szpital Wolski, budynek Medycyny Teoretycznej Uniwersytetu Warszawskiego. Wieści szybko się rozeszły i pacjenci błagali pielęgniarki, by jak najszybciej pozdejmowały oznaczenia. Tego dnia w gruzach legło ok. 10% warszawskich budynków, zginąć mogło nawet 30 tysięcy osób.

Szpiedzy na tropie rządu

III Rzesza miała dobrze zorganizowany wywiad. Meldunki dla gestapo i Wehrmachtu nieustannie przekazywali Niemcy-obywatele RP, dyplomaci, dziennikarze, pastorzy. Już w trakcie działań wojennych niemieccy szpiedzy skakali na spadochronach za linie frontu: wyposażeni w radiostacje śledzili na bieżąco ruchy wojsk polskich. Błyskawicznie dowiedzieli się, że rząd RP i sztab Naczelnego Wodza opuścili 7 września Warszawę udając się na wschód. Jedna z kolumn rządowych przybyła do Lublina. Wprawdzie wielu szpiegów wyłapali żołnierze lubelskiego garnizonu: do komendanta miasta pułkownika Emila Czaplińskiego przyprowadzono na przykład mężczyznę przebranego za zakonnicę, rzekomego pastuszka nie umiejącego ani słowa po polsku, kilku znaleziono ukrytych w stogach siana niedaleko szosy warszawskiej. Lecz wielu nie udało się schwytać: szpieg w mundurze majora Wojska Polskiego widziany był przy przecinaniu kabli telefonicznych, potem – już w mundurze SS – witał wkraczający Wehrmacht. Informacje o kolumnie rządowej, która zatrzymała się w mieście, wróg zdołał przekazać do centrali. Niemiecki sztab zarządził natychmiast bombardowanie.  W pobliżu Lublina stacjonowały wprawdzie eskadry z polskiej Brygady Pościgowej, lecz brak sieci dozorowania uniemożliwiał polskim pilotom skuteczne przechwytywanie nieprzyjaciela. Pojedyncze zestrzelenia bombowców nie mogły powstrzymać bombardowań: „Nagle rozpętuje się piekło. Nad szerokim lejem ulicy, po obu jej stronach, tuż niemal nad dachami domów płyną klucze bombowców, sieją straszliwe spustoszenie. Huk jest tak straszny, że już nie mówimy, a krzyczymy do siebie. Pędzący, oszalały tłum szuka zejścia do piwnic […] czegoś podobnego nie przeżyłem nawet w Warszawie. Bombowce doleciały do końca ulicy i teraz wracają… Znów słychać ich uparte buczenie i nowe serie wybuchów” – wspominał Tadeusz Bocheński. Niemcy bombardują głównie hotele położone przy Krakowskim Przedmieściu – zupełnie zniszczony zostaje największy z nich, słynna Victoria. W gruzach leżą zabudowania klasztorne przy ulicy Jezuickiej na świeżo odnowionym Starym Mieście.

Woźny Jan Gilas

Jedna z 50-kilogramowych bomb uderzyła w budynek lubelskiego ratusza. Zawiódł zapalnik, więc tylko siłą impetu przebiła się przez dach i stropy, by zatrzymać się na parterze. Leżała na podłodze, obsypana wapiennym pyłem, nieruchoma, cicha i śmiertelnie groźna. Podbiegł do niej woźny Zarządu Miasta, Jan Gilas. Nadludzkim wysiłkiem dźwignął bombę, wziął jak dziecko w ramiona i wybiegł z ratusza. Zbiegł po schodach. Już na samym dole nie wytrzymało serce Jana. Padł na ziemię nie wypuszczając z objęć śmiertelnej broni. I jakby ta ofiara życia wystarczyła: bomba nie wybuchła. Bohater Jan Gilas spoczywa na cmentarzu przy ulicy Lipowej. Pozostały po nim fotografie, wdzięczna pamięć i legenda o człowieku, który złapał bombę.    

 

Źródło: tygodnik GP