W końcu zwycięstwo! Polska flaga załopotała na szczycie. Spełniło się… Monte Cassino zdobyte… Radość zwycięstwa mąciła gorzka świadomość wysokich strat. Wśród czerwonych maków porastających górskie polanki na kamieniach zostały ślady polskiej krwi. 80. rocznica bitwy o Monte Cassino to chwila szczególna – powód do dumy, gdyż żołnierz polski pokazał, że o Wolność bić się będzie zacięcie, stając ramię w ramię z przedstawicielami Świata Wolności – za wolność, przeciwko złu totalitaryzmów.
Pierwsze natarcie, z 11 na 12 maja, nie powiodło się. Gdy się nad tym zastanowić – właściwie nie mogło się powieść. I wcale nie z „winy” Polaków, bo my daliśmy z siebie wszystko, a nawet więcej niż wszystko (pisałem o tym w poprzednim numerze tygodnika „GP”). Brak możliwości rozpoznania terenu, problemy z komunikacją (zrywane linie, padające radiostacje), a przede wszystkim znakomicie przygotowana obrona niemiecka – to były przeszkody, z którymi na naszym miejscu i w tej sytuacji nie poradziłby sobie nikt. Także przecież poprzednie ataki, wykonywane przez oddziały amerykańskie, brytyjskie, hinduskie, nowozelandzkie – spaliły na panewce. Wzgórza 593 czy 569 na początku maja były wielkimi cmentarzyskami zasłanymi trupami wielu narodowości. Idący do ataku polski żołnierz musiał sobie radzić nie tylko z ostrzałem, nawałą ogniową artylerii, moździerzy czy karabinów maszynowych, ale jeszcze z całą gamą trudności czysto ludzkich, fizycznych: pragnieniem, lękiem czy porażającym fetorem i leżącymi wszędzie zwłokami. To naprawdę było piekło.
12 maja wycofały się poturbowane i skrwawione bataliony bijące się w pierwszym natarciu, ale od razu rozpoczęło się planowanie następnego uderzenia. Tym razem, na lewym skrzydle, miała atakować druga brygada 3. Dywizji Strzelców Karpackich, a na prawym 6. Lwowska Brygada Piechoty z 5. Kresowej Dywizji Piechoty, wspomagana przez bataliony „wileńskie”. Termin walki przesuwano z dnia na dzień, czekając na dogodny moment. W tym czasie w naszym dowództwie odbyły się dwie ważne wizyty: najpierw wpadł generał Olivier Leese, dowódca 8. Armii, w której skład wchodził 2. Korpus. Leese pogratulował Polakom twardej postawy w pierwszym natarciu i podziękował – zaangażowaliśmy bowiem w walkę duże siły niemieckie na pozycjach górskich, dzięki czemu zdjęliśmy (i to dosłownie) z głów XIII Korpusu Brytyjskiego ciężar ostrzału artyleryjskiego oraz uniemożliwiliśmy prowadzenie ognia z ostatniej linii wzgórz w stronę doliny rzeki Liri. Po nim do kwatery Andersa zawitał głównodowodzący Sojuszniczych Armii w Italii – generał Harold Alexander. Obie te wizyty wskazują, jaką wagę przykładano do walk Polaków w tym kluczowym dla powodzenia całej akcji punkcie złamania oporu niemieckiego na linii Gustawa i linii Hitlera.
W końcu przyszedł rozkaz, że do decydującego natarcia ruszymy 17 maja. Dzień wcześniej nasz wywiad przechwycił informację, że Niemcy zaczynają wycofywać moździerze z ruin klasztoru, widać było, że polski atak mocno ich wykrwawił.
Znów żołnierze Andersa poszli do ataku – na prawym skrzydle dywizja Kresowa, z zadaniem zajęcia i utrzymania wzgórza Widmo. Walczyły dzielnie bataliony 15. i 16., z kolei 17. miał się bić o wzgórza Sant’Angelo i 575. Polacy dokonywali tam cudów waleczności. Major Leon Gnatowski, dowodzący mocno pokiereszowanym, ale ciągle bijącym się batalionem „Wilków”, pokazywał, co naprawdę znaczy niezłomny bój. Walka toczyła się o każdy niemiecki bunkier plujący ogniem z broni maszynowej. Nasi używali granatów, thompsonów i PIAT-ów. Po obu stronach gęsto padali ranni i zabici. Gdy ruszyło niemieckie kontrnatarcie na pozycje 17. batalionu, dowódca 2. kompanii kapitan Jan Leśkiewicz zaczął śpiewać hymn. Słowa „Jeszcze Polska nie zginęła…” poderwały naszych chłopaków. Runęli na wroga i go odparli. 18 maja byli już na wzgórzu Sant’Angelo, osiągając jeden z najważniejszych celów. Cudów bohaterstwa dokonywali też sanitariusze. Major Baczkowski, dowódca 17. batalionu, zanotował po bitwie, że dopadł do niego sanitariusz, starszy strzelec Ludwik Nowiński, żądając kilku ludzi, chciał iść po rannych. Dowódca musiał odmówić – „Wtedy st. strz. Nowiński skacze do przodu sam, dopadł rannego i wywija skrwawionym ręcznikiem, aby w to miejsce nie strzelali. Poszedł sam bezbronny, z odkrytą piersią, ofiarny, bohatersko odważny”…
Na lewym skrzydle, do natarcia na Górę Ofiarną (czyli wzgórze 593) z celem zdobycia klasztoru, poszły bataliony 3. 4. i 6. z 2. Brygady 3. Dywizji. „Wdarliśmy się na górę bez tchu w płucach. Zwalił się na nas ogień ze wszystkich prawie stron. Strzelano do nas z Cassino, Albaneta, Angelo, Monte Cairo (…). Niemcy leżący na stanowiskach od 25 do 50 metrów położonych, ognia nam nie żałowali. Pociski kąsały ze wszystkich stron, krzyżując się nad nami. Z góry siekły nieprzerwanym deszczem drobne odpryski kamieni. Góra zawalona była trupami żołnierzy z jednej i drugiej strony” – wspominał kapral podchorąży Feliks Redlarski, kronikarz 1. kompanii.
Ruszyły grupy szturmowe, osłaniane ogniem elkaemów. Celowniczy Mietek Guz dopadł do zwału kamieni i zza zasłony zaczął walić z tommyguna w stronę niemieckiego bunkra. „Trzeba było na gwałt zdusić ich ogień broni maszynowej – pisał Redlarski – przeszkadzający w robocie naszych żołnierzy. Dostał pociskiem z granatnika [celowniczy Guz – przyp. TŁ]. Zerwany hełm z brzękiem potoczył się w dół. Spojrzałem na hełm. Leżał podziurawiony odłamkami. Spojrzałem na celowniczego – znieruchomiał, niżej lewej skroni dziura w czaszce i wyciekające strzępy mózgu i krwi krzepnącej. Na stanowisku pozostał z bronią, jako symbol woli trwania. Od ułamków tego samego granatu zginął amunicyjny”. Tymczasem strzelec wyborowy Walerian Pokora zdejmował po kolei Niemców – jeden, dwa, trzy. Wychylił się, rozgrzany walką „Niemcy sieknęli mu w twarz spandauem”.
„Zwalił się grad pocisków na grupę zebraną pod skarpą. Piekło. Huk wybuchów miesza się z krzykiem rannych. W czarnym dymie nic nie widać. Walą się gruzy kamieni. A z bunkrów z przeciwka lecą granaty, sieką spandauy, tryskają smugi z miotaczy płomieni. Strzelec Boboń Jan płonie jak pochodnia. W końcu z grupy czternastu pozostał jeden żywy na placu. Jest okaleczony odpryskami kamieni w czoło, ręce i nogi. Sam jeden nie zdobędzie nieprzyjacielskich stanowisk. Wycofuje się”.
Idzie niemieckie przeciwnatarcie. Odpiera je 1. kompania, zabijając piętnastu spadochroniarzy. Jednak Niemcy podejmują kolejne wysiłki, kontratakują raz po raz, małymi grupami szturmowymi. O godz. 10:23 1. kompania ruszyła do kolejnego natarcia. Krzyki: „Ani kroku w tył!”, „Jezus Maria!”. Pada dowódca kompanii. Padają też inni. Ginie dowódca 5. Wileńskiej Brygady pułkownik Wincenty Kurek, ginie dowódca 4. batalionu w Karpackiej, podpułkownik Karol Fanslau, giną dowódcy kompanii, plutonów… Ale atak trwa… W końcu pozycje zajęte. Sant’Angelo. Wzgórze 593. I potworna noc z 17 na 18 maja. Kolejne niemieckie kontrataki… Pobojowisko znów zasłane jest trupami. Jest jak koszmarna twierdza otoczona ciałami żołnierzy obu stron. Nad ranem, o 6:30, atakujemy ostatnie bunkry na 593. Zabijamy 45 niemieckich spadochroniarzy. Zdobywamy wzgórze. Wokół „porozrywane, popalone szczątki ciał, nie wiadomo, do kogo należą. Ale Niemcy też są. Jest ich nawet dość dużo”…
Nad ranem, około godz. 6:00, wysunięte grupki 5. batalionu stwierdziły, że wróg wycofał się z klasztoru. O godz. 6:40 ruszył w kierunku ruin patrol 12. pułku ułanów podolskich. Pułk zajmował w czasie bitwy stanowiska za wzgórzem Colle D’Onofrio i miał do opactwa najbliżej, chociaż musiał pokonać dość trudny teren. Na teren klasztoru pierwszy wszedł, pokonawszy najpierw szczęśliwie pole minowe, patrol podporucznika Kazimierza Gurbiela. U samego podnóża pozostała grupka sześciu żołnierzy. O godz. 9:30 Gurbiel wraz z wachmistrzem Antonim Wróblewskim i starszym ułanem Wilhelmem Wadasem wspięli się na mur i idąc po gruzach, wkroczyli do środka. Na dziedzińcu leżeli ranni Niemcy, pozostawieni tam przez swych towarzyszy. O 9:50 nad klasztorem zawisł, uszyty naprędce, proporczyk ułanów podolskich, który przyniósł na rozkaz podporucznika Hryniewicza ułan Bryliński. O godz. 10:45 generał Duch, dowódca Dywizji Karpackiej, wydał rozkaz zatknięcia polskiej flagi. Rozkaz wykonał patrol z 5. batalionu. Około 11:45 stało się… Na szczycie załopotała biało-czerwona! W tym samym czasie na górę gnał jak na złamanie karku plutonowy Emil Czech z poleceniem zagrania hejnału na kornecie. Jego iście maratoński bieg zakończył się także „małym zwycięstwem” – równo o dwunastej nad włoskimi górami popłynęła melodia krakowskiego hejnału. Jakże to musiało brzmieć nad tym pobojowiskiem, nad tymi zgliszczami, nad dymem zasnuwającym wszystko.
Plutonowy Władysław Choma zapamiętał jednak to, co było najważniejsze; to, co tliło się w oczach zmęczonych walką żołnierzy:
„W tym strasznym, apokaliptycznym krajobrazie wyglądają zza kamieni żołnierze 4 Batalionu, śmiertelnie zmęczeni, zarośnięci, brudni. W zapadniętych oczodołach goreją tylko oczy nienaturalnym blaskiem. I te oczy nagle potnieją, a później zaczynają z nich cieknąć łzy, kiedy nad klasztorem pojawia się polska, biało-czerwona chorągiew, otwierają się ze wzruszenia usta i coś tak łapie za gardło, kiedy przez stargane wybuchami powietrze płyną z klasztoru dźwięki trąbki – krakowskiego hejnału. Nie sposób mówić spokojnie o tym momencie, kiedy całą duszę człowieka widać było – w oczach”…
#ExpressRepubliki | Czy Donald Tusk rozumie tylko język niemiecki? #włączprawdę #TVRepublika pic.twitter.com/HDjhgIe3AN
— Telewizja Republika 🇵🇱 #włączprawdę (@RepublikaTV) May 21, 2024