Kryzys? Jaki kryzys? Okazuje się, że nasi zachodni sąsiedzi mają raczej problemy z niedostatkiem pieniędzy na rynku niż z jego nadmiarem. Głos w tej sprawie zabrał główny ekonomista Bundesbanku Jens Ulbrich. Na spotkaniu ze związkowcami wezwał, by walczyli oni o wyższe płace w negocjacjach ws. układów zbiorowych. Niektórzy niemieccy dziennikarze przecierali oczy ze zdumienia, gdyż do tej pory Bundesbank znany był tylko jako głos nawołujący do powściągliwości w żądaniach związkowców.
Co się więc stało, że bank nawołuje do podwyżek? Cud ten sprawiła sytuacja gospodarcza tego kraju a szczególnie inflacja, która uparcie utrzymuje się poniżej wartości docelowej.
Żeby stopa inflacji mogła średniofalowo znów zbliżyć się do wartości referencyjnej, przynajmniej w kwitnących gospodarczo Niemczech płace powinny wzrosnąć co najmniej o tę wartość i postęp wydajności - czyli znacznie bardziej niż do tej pory. Bundesbank nie żąda niczego więcej. Niemiecki dzienniki ekonomiczne piszą wprost: to jest trochę tak, jakby papież namawiał do wielożeństwa.
Dziennikarze wypominają bankowi, że zawsze był znany z tego, że stał na straży pieniądza doszukując się niemal we wszystkim, a szczególnie w postulatach pracowniczych groźby inflacji. Jak zauważają niemieckie media obecnie stróże stabilności waluty mają poważny problem:
boją się stagnacji cenowej i strajku konsumentów, którzy odkładają zakupy na później, licząc na korzystniejsze ceny.
Czy w takim razie trzeba będzie wykreślić jedno z najbardziej niemieckich słów: „Lohnzurueckhaltung” czyli „powściągliwość w żądaniach płacowych”. Absolutnie nie, zaznaczają miejscowi dziennikarze, bo taka właśnie postawa przyczyniła się do tak dobrej kondycji niemieckiej gospodarki.
To właśnie teraz ich zdaniem nadszedł właściwy czas, żeby pracowici ludzie zaczęli partycypować w tym rozkwicie.
Źródło: niezalezna.pl,Deutsche Welle
Chcesz skomentować tekst? Udostępnij treść i skomentuj w mediach społecznościowych.
Jacek Szpakowski