Kiedy przyglądam się postaci Radosława Sikorskiego, to coraz mocniej odnoszę wrażenie, że ktoś kiedyś taką postać dokładnie wymyślił, wystylizował i… puścił w ruch. Kreacja była tak dobra, że sam zainteresowany w nią uwierzył i zamiast być po prostu Sikorskim, stał się postacią fabularną, której scenariusz piszą jednak coraz bardziej marni scenarzyści.
Zadebiutował jako weteran wojny w Afganistanie, którego gdzieś tam wydobyli na światło dzienne Jan Parys i chyba Romuald Szeremietiew. Pasował jak ulał, bo do tego wszystkiego miał jeszcze „oksfordzkie papiery”. W czasach, gdy spod świeżej „transformacji gospodarczej” wszędzie wyłaziła jeszcze peerelowska słoma i absolwenci „Woroszyłówki” czy MGIMO, angielska legenda Sikorskiego robiła wrażenie. Wszak kto śmiałby podówczas odpytywać takiego „asa”, oczekując od niego jakichkolwiek kwalifikacji. Mieliśmy bohatera na taką naszą wczesnotransformacyjną skalę. Rozpęd, jaki wtedy uzyskał mister Sikorski, starczył na posady ministerialne w kilku rządach oraz spektakularne małżeństwo ze znaną nowojorską publicystką wywodzącą się z szanowanej rodziny wielkosklepikarzy.
Z biegiem lat publiczność była coraz bardziej zdumiona, szczególnie przyglądając się iście zeligowskim kwalifikacjom Sikorskiego. Potrafił z równą żarliwością uwielbiać Jarosława Kaczyńskiego i nienawidzić go, wzywając do „dorzynania watahy”. Startował przecież z pozycji patriotycznego i prawicowego jastrzębia, by jednak szybko rozpocząć puszczanie oka do ugrupowań powiązanych interesami z Berlinem. Dziś wylądował niemal u wrót liberalnej lewicy i nadal potrafi stroić marsowe miny i wypowiadać bzdurne bon moty z miną, która zdradza godziny spędzone przed lustrem i upozowanie się na co najmniej Churchilla lub innego Kissingera. Trudno w ogóle stwierdzić, co w dzisiejszym Sikorskim jest autentyczne i związane z jego osobowością, a co wystudiowane. Właściwie immanentną cechą dzisiejszego zjawiska „Sikorski” jest monstrualnie i bez podstaw rozdęte ego i dorównująca mu niezbyt estetyczna w przejawach pycha.
Z czasem bohaterski mars na czole zastąpił mu jednak wyraz senatorskiej zadumy i powagi. Można byłoby boki zrywać, obserwując kolejne wcielenia pana Sikorskiego, gdyby nie fakt, że tego właśnie człowieka dopuszczono do współdecydowania o losach całego narodu.
I tak dziś opowieść o Radosławie Sikorskim mogłaby być tworzywem dla Haszka lub Hrabala do stworzenia rasowego portretu kabotyna i nietryskającego inteligencją spryciarza, gdyby nie okoliczność, że kiedyś opisać go musi polski twórca. Literacko Sikorski zatem może być nawet interesującą inspiracją, niestety jest także postacią, która znakomicie charakteryzuje poziom elity ostatniego trzydziestolecia. Jego pompatyczne deklaracje przeszywają powietrze i… natychmiast w nim grzęzną. Nie ma znaczenia, czy są to mitologiczne opowieści o afgańskich przygodach młodości, czy też płomiennie głoszone wezwania do „większej roli Berlina w europejskiej polityce”. Z czasem Sikorski stał się jedynie cieniem swojej żony, a kolejne role, które stara się odgrywać, przyniosły mu miano – dowcipnie nadane przez jednego z publicystów – „księcia małżonka”.
Sam Sikorski potrafi jednak, co jakiś czas, wykrzesać z siebie na tyle kontrowersyjną wypowiedź, że zyskuje tyle rozgłosu, aby znów zaistnieć publicznie. Ostatnio zasłynął wygadywaniem o powolnym procesie „putinizacji Polski” pod władzą PiS. Jest absolutnie proukraiński i zagrzewa wręcz nasze władze do jeszcze większego niż obecnie zaangażowania w wojnę u naszego sąsiada. Robi to z miedzianym czołem, jakby zupełnie nie pamiętał swojego bajdurzenia z 2014 roku, kiedy opowiedział portalowi „Politico”, jakoby w 2008 roku Władimir Putin proponował Donaldowi Tuskowi zajęcie przez Polaków Lwowa i rozbiór Ukrainy jako „sztucznego państwa”. Jeszcze mocniej zapisał się w pamięci Ukraińców, gdy, jako polski minister spraw zagranicznych, straszył przedstawicieli ukraińskiej opozycji wobec ówczesnego prezydenta Janukowycza w takich oto poetyckich (jak na niego) słowach:
„Jeśli tego nie zrobicie [nie podpiszecie porozumienia – przyp. WG], będziecie mieli stan wojenny i wojsko na ulicach. Wszyscy będziecie martwi”.
Postać Sikorskiego zdaje się więcej mówić o polskich elitach i mechanizmach kariery niż o nim samym. Jeśli bowiem ktoś taki w III RP mógł pełnić ministerialne funkcje, przewodniczyć obradom Sejmu i wreszcie wylądować w europarlamencie, to znaczy, że Lejzorek Rojtszwaniec skrzyżowany z naszym przaśnym Nikodemem Dyzmą to zaledwie przygrywka do mechanizmów najwyższych awansów w naszej Ojczyźnie.