Inflacja w Polsce szaleje – taki przekaz słyszymy od części polityków opozycji oraz niechętnych obecnej władzy ekonomistów. Ich opowieść jest następująca: ceny w Polsce rosną szybciej, niż podaje GUS, wystarczy przecież pójść na pierwszy lepszy bazarek, aby się o tym przekonać. Kto nie wierzy, ten nie zna życia albo zakupy robi na Marsie.
Cel takiej narracji jest prosty: wmówienie Polakom, że obecna władza nie umie zarządzać gospodarką i wpędza kraj w szpony szalejącej drożyzny. To oczywiście stek bzdur, który z ekonomią nie ma nic wspólnego, a jego jedynym celem jest dokopanie politycznej konkurencji.
Najłatwiej obwinić transfery społeczne
Inflacja jako zjawisko ekonomiczne może mieć kilka głównych przyczyn. Znane np. z przedwojennej historii zjawisko hiperinflacji miało charakter monetarny i wiązało się z nadpodażą pieniądza. W krajach, w których nie funkcjonuje niezależny bank centralny, możliwa jest sytuacja nadrukowania pieniędzy na potęgę, efekt chwilowego wzrostu bogactwa niechybnie zastąpi wówczas dramatyczny skok cen, zabójczy dla każdej gospodarki. Z takim zjawiskiem, rzecz jasna, nie mamy obecnie w Polsce do czynienia.
Filarem zarzutu dotyczącego proinflacyjnej polityki obecnej władzy jest rzekome rozdawnictwo. Rząd, wydając więcej pieniędzy, niż posiada, wpompowuje do gospodarki zbyt dużą ilość pieniądza, co napędza popyt i skutkuje wzrostem cen. Gdyby przyjąć tę wersję wydarzeń za słuszną, należałoby podjąć działania prowadzące do bardziej restrykcyjnej polityki fiskalnej, ograniczającej dochody Polaków. Wśród nich można wymienić mniejsze transfery społeczne, czyli np. likwidację programu Rodzina 500+, obniżenie płacy minimalnej czy wyższe podatki. Wtedy – jeżeli wziąć zarzuty o szalejącej inflacji spowodowanej polityką rządu na serio – można by wzrost cen przyhamować. Oczywiście skutki dla gospodarki byłyby opłakane, ale kto by się tym przejmował.
Chiny i pogoda windują ceny
Warto kolejny raz zaznaczyć, że głównym powodem tego, że mamy w Polsce do czynienia ze wzrostem cen, nie jest rozdawnictwo. Przyczyny leżą gdzie indziej, a są nimi pogoda i sytuacja na światowym rynku mięsa, szczególnie szalejąca w Chinach epidemia afrykańskiego pomoru świń windująca ceny wieprzowiny.
W związku z suszą, która nęka nasz kraj, drugi rok z rzędu cierpią zbiory produktów rolnych, a zatem rosną ich ceny, stąd inflacja jest najbardziej widoczna właśnie w kategorii dotyczącej żywności. Warto zwrócić uwagę, że według danych GUS warzywa podrożały o ponad 30 proc. w ujęciu rocznym. Mięso wieprzowe zaś, w związku z wydarzeniami w Chinach, o 12,4 proc., także rok do roku. Żywność to niemal jedna czwarta przeciętnego koszyka dóbr i usług konsumpcyjnych szacowanego przez statystyków z GUS. Z ich analiz jasno wynika wyraźny wzrost cen produktów spożywczych, nikt go zatem przed Polakami nie ukrywa.
Nie samym chlebem żyje człowiek
Pamiętajmy jednak, że żywność, chociaż bardzo ważna i kupowana chyba najczęściej, nie jest jedynym elementem, który wpływa na wysokość wskaźnika CPI (consumer price index – potocznie inflacja). Są tam także inne składowe, np. bilety autobusowe, rachunki za telefon czy internet, środki higieny osobistej oraz wiele, wiele innych. Można, rzecz jasna, wybrać kilka produktów i pokazać, że ich ceny wzrosły o kilkadziesiąt procent, jednak ze statystyką, jaką prowadzi się w ramach rachunków narodowych, nie ma to nic wspólnego.
W innych państwach naszego regionu ceny także podskoczyły. Szybciej rosną np. w Rumunii, na Słowacji czy w Czechach. Takie dane podaje Eurostat. O inflacji oczywiście trzeba dyskutować, to bardzo ważny wskaźnik makroekonomiczny. Nie można jednak nim manipulować, wprowadzając w błąd opinię publiczną. Warto także odróżniać, kiedy za wzrost cen odpowiadają głównie czynniki podażowe, a kiedy jest ona skutkiem rosnącego popytu.
Tekst ukazał się w tygodniku „Gazeta Polska” nr 35(1359)/2019.