Koszmar wielu prędkości
Koncepcja Europy wielu prędkości jest krótkowzroczna i szkodliwa. Zamiast potrzebnej reformy instytucji UE powstanie niesolidarna Unia niesuwerennych krajów.
Niewinnie brzmiące hasło „Unia Europejska wielu prędkości” jest pomysłem nie tylko bałamutnym, bo to by jeszcze można było jakoś zdzierżyć, ale przede wszystkim groźnym. Dla całej UE, poszczególnych jej członków oraz w szczególności naszego regionu. Nic dziwnego, że opowiadają się za nią przede wszystkim duże kraje zachodniej Europy (Francja, Niemcy, Hiszpania i Włochy), których przywódcy ciepło o tej koncepcji wypowiadali się na „ekskluzywnym szczycie” w Wersalu – który swoją drogą był przedsmakiem tego, jak by taka Unia wyglądała. Tymczasem kraje Grupy Wyszehradzkiej, które są w większym stopniu wystawione na zagrożenia geopolityczne i dysponują mniejszymi wpływami w unijnych instytucjach, wystąpiły wobec tej koncepcji jednoznacznie przeciw. I dobrze, bo to koncepcja bałamutna z dwóch powodów. Po pierwsze, obiecuje większą suwerenność krajów wewnątrz integrującej się Europy, tymczasem tę suwerenność jeszcze bardziej ograniczy. Po drugie, jest „reklamowana” jako recepta na uzdrowienie UE, tymczasem będzie ona jej gwoździem do trumny.
W unijnym hipermarkecie
Oczywiście na papierze koncepcja, którą firmuje m.in. szef KE Jean-Claude Juncker, wygląda niezwykle atrakcyjnie. Skoro niektórym krajom nie w smak obecny kształt integracji, to dajmy im wybór! Niech sobie dobierają interesujące ich obszary integracji niczym klient przechadzający się z koszykiem między regałami hipermarketu. W ten sposób zmienimy UE w swoisty patchwork – na przykład Polska byłaby w Schengen, unii energetycznej i wspólnej polityce obronnej, ale nie w strefie euro, Francja w strefie euro i Schengen, ale już od unii energetycznej i wojskowej trzymałaby się z daleka, a Duńczykom wystarczyłoby tylko Schengen. Nic nie będzie klarowne i jasne, a więc będzie modnie, postmodernistycznie. Stworzymy wolny rynek integracji i jak to na wolnym rynku, klient (czyt. państwo członkowskie) będzie zadowolony.
Za tą pięknie wpadającą w ucho narracją kryje się dużo mniej przyjemna rzeczywistość. „Europa wielu prędkości” wcale nie oznacza większej suwerenności i wolności wyboru państw członkowskich. Wręcz przeciwnie, to milowy krok, by definitywnie zakończyć dyskusję o kształcie integracji. I powiedzieć malkontentom – nie podoba się, to nie wchodźcie do tego czy innego obszaru. Nikt wam nie każe. W ten sposób kolejne koncepcje nowych obszarów integracji (i rozwijania starych) będą się wykluwały w starym centrum Europy, a następnie będą komunikowane tzw. nowej Europie. Nie będzie się już ich dyskutowało na forum wszystkich krajów, nie trzeba będzie już zabiegać o ich przychylność. Przykładowo, wspólna ochrona granic będzie wyglądała tak, jak zadecydowały Berlin, Paryż i Rzym na nieformalnym szczycie w dajmy na to Tuluzie i jak się komuś nie podoba, to droga wolna. Zamiast wsłuchiwania się w bardzo często uzasadnioną krytykę instytucji UE płynącą z krajów naszego regionu, będzie odsuwanie krytycznych uwag na bok i udawanie, że się ich nie widzi. To nie jest reforma europejskiej integracji, raczej plan europejskiej dezintegracji.
Integracja dla wybranych
Można też łatwo sobie wyobrazić mechanizmy wprost ograniczające suwerenność krajów – będą się mnożyły kolejne kryteria, których spełnienie będzie wymagane, by dołączyć do poszczególnych obszarów integracji. Tak jak obecnie funkcjonują zawarte w traktacie z Maastricht kryteria konwergencji (np. maksymalny trzyprocentowy roczny deficyt budżetowy), których spełnienie jest wymagane od krajów chcących przystąpić do strefy euro – choć, jak wiemy, znane są spektakularne wyjątki (chociażby Grecja). Te kryteria będą oczywiście tworzone w krajach, w których będzie się wykluwała dana koncepcja integracji. I to pod nie właśnie będą one konstruowane, a ewentualni chętni do wejścia w konkretny obszar integracji będą musieli się dostosować. A więc prowadzić politykę w danym obszarze zbieżną z krajami centrum, choć ich potrzeby czy okoliczności mogą być zupełnie inne. W ten sposób będziemy mieli kraje członkowskie prowadzące politykę fiskalną na modłę Niemiec, politykę ochrony granic na modłę Francji, a politykę energetyczną na modłę Danii, Holandii i Niemiec. Nie podoba się? Droga wolna, przecież nikt was nie zmusza.
Trudno będzie oczekiwać od członków takiego tworu realnej solidarności. W końcu członkowie takiej Unii nie będą tworzyli prawdziwej wspólnoty suwerennych krajów. Będą przypominali raczej przypadkową grupę klientów korzystających z tej samej usługi. Nie będą już prowadzili wspólnego namysłu nad kształtem całego kontynentu, więc nie będą czuły odpowiedzialności za jej poszczególne regiony. Zielone ludziki pojawiły się na Łotwie? E, poradzimy sobie bez niej, to przecież ledwie dwumilionowy rynek, unia walutowa się nie zawali. Będziemy mogli też zapomnieć o solidarności energetycznej (choć Bogiem a prawdą, to już jej nie ma), a także ekonomicznej. Gdy któryś z krajów wpadnie w gospodarcze tarapaty (a w zglobalizowanej gospodarce można w nie wpaść i bez własnej winy), zamiast wypracowania wspólnych mechanizmów pomocy, będzie raczej skłaniany do opuszczenia gospodarczych obszarów integracji. I zresztą będzie to dotyczyło każdego poziomu integracji. Dobrowolność oznaczać będzie nie tylko „integrację dla chcących” ale też „brak integracji dla problematycznych”. Państwom, które będą ciążyły, będzie się uprzejmie sugerowało, by przeszły na poziom niżej i opuściły np. wspólną politykę obronną.
Mocarstwo trzeciej kategorii
„Europa wielu prędkości” będzie też oznaczała osłabienie wpływu UE na zewnątrz. Unia Europejska nie będzie już wspólnym głosem 28 państw, tylko części z nich, zależnie w jakiej sprawie będzie akurat zabierała głos. Tymczasem nawet największe kraje UE nie są równoprawnym partnerem dla światowych mocarstw, co udowodniło niedawne spotkanie Merkel-Trump. Zmieniający się właśnie porządek światowy zamienia się powoli w koncert mocarstw i jeśli Europa chce w nim wziąć udział, nie może być mozaiką poszczególnych wspólnot europejskich, lecz możliwie spójną organizacją międzynarodową, dbającą o wspólne interesy wszystkich członków. „UE wielu prędkości” to też spełnienie marzeń Władimira Putina. Wreszcie Rosja będzie mogła bez przeszkód rozgrywać jedne państwa Europy przeciw drugim i przede wszystkim swobodnie prowadzić z nimi bilateralne negocjacje. Poza tym, jeśli UE ma znów się liczyć, musi odzyskać utracony dynamizm. A ten obecnie jest głównie wśród tych krajów, które nie należą do starego centrum Europy i najpewniej byłyby poza pierwszą prędkością integracji. Wśród pięciu najszybciej rozwijających się krajów UE w IV kwartale 2016 r. wszystkie należą do krajów nowej Unii (to Polska, Litwa, Rumunia, Bułgaria i Słowacja), a trzy z nich nie należą do strefy euro. Tymczasem wśród pięciu krajów o najsłabszym wzroście wszystkie należą do strefy euro i starej UE. Wystawienie poza nawias państw, które mają największe możliwości nadania Unii nowego dynamizmu, byłoby ze strony UE krokiem autodestrukcyjnym.
A przecież jest dobre rozwiązanie, które znajduje się w zasięgu ręki. To zwiększenie roli Rady Europejskiej, w której zasiadają przywódcy wszystkich 28 krajów. To z jednej strony zwiększyłoby rolę suwerennych państw, czego wiele z nich się dopomina. Z drugiej, utrzymałoby spójność UE, gdyż w RE kluczowe decyzje wykuwałyby się w wyniku dyskusji i konsensusu. Ograniczyłoby też problem z deficytem demokracji w instytucjach UE, gdyż każdy z członków RE (poza jej szefem Donaldem Tuskiem i szefem KE Junckerem) objął stanowisko w wyniku demokratycznych wyborów w swoim kraju. Poza tym przywódcy państw lepiej wytłumaczyliby podejmowane decyzje swoim wyborcom niż urzędnicy z Komisji Europejskiej, z którymi Europejczycy nie czują żadnej więzi. Oczywiście zwiększenie roli Rady Europejskiej automatycznie będzie się wiązało z ograniczeniem roli eurokracji – i tu zapewne czai się powód, dla którego ten optymalny wydawałoby się pomysł nie jest na forum UE szeroko dyskutowany.