Gang Olsena 2.0. Polska w rękach fanatycznych nieudaczników Czytaj więcej w GP!

Wrogom na pohybel – Rzeczpospolita

Jak w sowieckim kawale o pracownikach fabryki maszyn do szycia: gdy z kradzionych w pracy części usiłowali w domu złożyć ową maszynę, za każdym razem wychodził im automat Kałasznikowa. Tak samo z możliwymi konsekwencjami przewrotu w sytuacji geopolitycznej na wschodzie Europy – jakkolwiek układać kawałki puzzli, za każdym razem wyłania się chciana czy niechciana Rzeczpospolita, i to już nie tylko dwojga, ale Bóg wie ilu narodów...

Kiedy w roku poprzedzającym inwazję na Ukrainę Moskale obficie tłumaczyli i publikowali u siebie moje artykuły z „Codziennej” o tematyce Międzymorza, zawsze zaopatrywali je w objaśnienia, że ta idea to tylko nowe opakowanie starego polskiego imperializmu, który jako program minimum ma odebranie Litwie Wilna, a Ukrainie Lwowa, w swojej zaś perfidnej głębi kryje żądzę podboju ich obu z Białorusią na dokładkę i odtworzenie złowrogiej „Rieczipospolitej” od morza do morza albo jeszcze gorzej – bo knujemy nawet na Kaukazie!

Nieodmiennie też zaraz występował jakiś ważny ekspert, który tłumaczył Ukraińcom, że Lachy chcą ich wyzyskać i poddać swojej władzy, a Moskalom – że jest to absolutnie niemożliwe, bo na szczęście Polsza to „niedorobione imperium”, a właściwie jedynie pies łańcuchowy Ameryki. Szczególną wrzawę wzbudził mój artykuł „Albo Międzymorze, albo Mitteleuropa”, którego omówienia znalazły się w ponad 100 rosyjskich portalach pod nagłówkiem wziętym z końcówki tekstu: „I niech się boją! ”. Chodziło mi o to, czego słusznie najbardziej się lękał Kreml, czyli prawdziwego polityczno-militarnego sojuszu Polski i Ukrainy. Gwałtowność zaprzeczeń, uczonych analiz wykazujących niemożność takiego sojuszu, fala nieprawdopodobnych wyzwisk i nienawiści pod adresem autora oraz Polski świadczyły, że trafiłem w czuły punkt moskiewskiego Zmieja Gorynycza – ichniej wersji smoka ludojada.

Dzieło Lecha Kaczyńskiego

Było to w grudniu ubiegłego roku, dwa miesiące przed zmasowanym atakiem Rosji na Ukrainę. A teraz w toku krwawych walk i ujawnianych światu odrażających rosyjskich zbrodni okazało się, że te ich zaklęcia nic nie pomogły, wręcz przeciwnie, wszystko to doprowadziło do realnego zaistnienia owego strasznego polsko ukraińskiego sojuszu i to także w sferze mentalności obu narodów, a tempo tych zmian zaprawdę zadziwia!
Rozpocząłem właśnie zdjęcia do filmu dokumentalnego o nowoczesnej wersji polskiego prometeizmu, realizowanej przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego niekiedy daleko od polskich granic, w Gruzji. Miałem szczęście rozmawiać z prezydentem na te tematy i być świadkiem jego ogromnych starań, by Ukrainę i Kaukaz – nie tylko Gruzję, ale i Azerbejdżan – włączyć do struktur europejskich i transatlantyckich.

Brutalne zablokowanie tych bliskich już sukcesu starań przez Francję i Niemcy było dla Putina jasnym znakiem, że może bezkarnie „dyscyplinować” byłe republiki sowieckie, którym zamarzyła się pełna suwerenność. Pierwsza napadnięta została Gruzja i bez wątpienia zostałaby całkowicie podbita, gdyby nie szaleńcza niemal misja ratunkowa zorganizowana przez Lecha Kaczyńskiego, w której po raz pierwszy solidarnie wystąpili razem przywódcy krajów przez dekady niewolonych przez Moskwę: Estonii, Łotwy, Ukrainy i Litwy.

Prezydent Kaczyński okazał się głównym wrogiem Kremla i musiał zginąć, ale jego dzieło mimo wysiłków Moskali i ich polskiej agentury przetrwało i zyskuje coraz realniejsze kształty w postaci Inicjatywy Trójmorza (już w trakcie obecnej wojny dokooptowano do niej Ukrainę), ale i stricte wojskowej struktury Bukareszteńskiej Dziewiątki, której wszyscy członkowie należą do Trójmorza i NATO. Pojawia się oczywiste pytanie: co dalej? Nie wątpimy w zwycięstwo Ukrainy nad agresorem, ale to tylko początek nowego układu sił. Przecież niejeden raz wspólnie z Litwą i Ukrainą-Kozaczyzną Polacy tłukli Moskali, aż wióry leciały, a jednak niedobitemu smoczydłu odcięte łby odrastały i znów ział na sąsiadów trującym jadem. Tym razem nie możemy się zadowolić najefektowniejszym nawet zwycięstwem, trzeba wreszcie ukatrupić bestię rosyjskiego imperializmu raz na zawsze.

Dziedzictwo I Rzeczypospolitej

Niedawno przetoczyła się przez polskie media dość chaotyczna dysputa o możliwości całkiem nieodległej federacji polsko ukraińskiej czy wręcz jakowegoś odtworzenia Rzeczypospolitej z udziałem jej dawnych narodów – Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, a może i Mołdawian. Byłem wobec tej idei sceptyczny, choć na jej rzecz świadczył zadziwiający fakt, że wbrew wspomnianym łgarstwom Moskali pojawiła się ona bynajmniej nie w Polsce, ale w patriotycznych kręgach Białorusinów i Ukraińców właśnie.

Nie była to dla mnie jakaś oszałamiająca nowość, bo mając przyjaciół w obu tych krajach, od lat obserwuję narastanie zainteresowania młodych udziałem ich ojczyzn w chwale, a więc i dziedzictwie I Rzeczypospolitej. Dla Białorusinów takimi symbolami są bitwa pod Orszą i udział w powstaniu styczniowym, co udokumentowali masową obecnością w wileńskim uroczystym pochówku trzech jego przywódców, w tym czczonego szczególnie na Białorusi „Kastusia” Kalinowskiego – nie bez powodu wszak jego imię nosi oddział białoruskich ochotników walczących przeciw Moskalom na Ukrainie.

Z Ukrainą było dotychczas inaczej, z powodu trwającej od 300 lat „pracy dydaktycznej” Moskwy wiele już pokoleń wyszkolono w przekonaniu, że udział jej mieszkańców w dziejach Rzeczypospolitej polegał na tym, że byli wyzyskiwani, gnębieni i wynaradawiani przez Lachów, „krwiopijców i jezuitów”, czemu zapobiegło włączenie Ukrainy do bratniej prawosławnej Rosji. Za komuny Lachów zastąpili „polskije biełopany”, a jezuitów – „imperialisty”, lecz treść została ta sama.

Gdy teraz nawet rosyjskojęzyczni od urodzenia mieszkańcy Ukrainy w toku terapii szokowej ostatecznie przekonali się, na czym polega braterstwo Moskali, a jednocześnie ta podejrzana Polsza z sercem na dłoni przyjęła miliony żon i dzieci ukraińskich obrońców ojczyzny, nastąpiła wielka rewolucja w mentalności Ukraińców, której skali chyba nie doceniamy.

Szansa, której nigdy w historii nie było

A ważne jest, że wspomniany spontaniczny odruch serca każący Polakom przyjmować do swoich domów i rodzin uchodźców, z którymi znajdowali wspólny język dzięki po prostu ludzkiemu współczuciu, miał równoległe odbicie na najwyższych szczeblach władzy, co ujawniło się publicznie w słynnej wizycie prezydenta, premiera i prezesa w Kijowie. Dużo ważniejsze znaczenie miały jednak zakulisowe gigantyczne wysiłki Polski w celu uratowania Ukrainy przed totalnym zniszczeniem.

Dziś już nas nie dziwi, że wielkie ilości sprzętu wojskowego z Zachodu idą nieprzerwanie na Ukrainę, ale przecież jeszcze kilka miesięcy temu Polska była jedynym krajem, który taki sprzęt jej podarował, i to – by tak rzec – odejmując sobie od ust. Odwołajmy się do niedawnego wywiadu Ołeksija Arestowycza, głównego doradcy prezydenta Wołodymyra Zełenskiego:

„Polska faktycznie uratowała Ukrainę. Polacy oddali wszystko, co mogli. Mam wrażenie, że oddali więcej, niż zostawili sobie. Polska zachowała się jak najlepsza siostra”.

A potem mówi, jakby słuchał podpowiedzi Józefa Piłsudskiego, Symona Petlury, Lecha Kaczyńskiego, że jeśli uda się zbudować z Polską braterskie, bardzo ścisłe więzi, to pojawi się „szansa, której nigdy w historii nie było”: „Cała przestrzeń od Morza Bałtyckiego do Czarnego znajdzie się pod kontrolą sojuszu polsko ukraińskiego” i byłoby wielkim błędem nie skorzystać z nadarzającej się sposobności, a „po zawiązaniu ścisłego sojuszu ustanowić nowe zasady rozgrywki w Europie Wschodniej”, czyli w sposób skuteczny wyeliminować Rosję jako gracza europejskiego.

To zaś oznacza m.in. likwidację tzw. obwodu kaliningradzkiego, który ponoć już Moskwa cichaczem oferuje Berlinowi, by sparaliżować sojusz Polski i Ukrainy. Czy nową Rzeczpospolitą stać na tolerowanie kolejnego pruskiego wrzodu nad północną granicą – to już temat na odrębne rozważania.

 

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#Gazeta Polska Codziennie

Jerzy Lubach