Moja znajomość z rodziną Kaskiwów, Polaków ze Lwowa, zaczęła się od opowieści o frontowych wyprawach ojca i syna. Mieliśmy się spotkać wcześniej, ale akurat była kolejna fala bombardowań, nawet we Lwowie nie było dostaw energii i plany się zmieniły. Umówiliśmy się na kawę po dwóch dniach. Jan i Julia są przedsiębiorcami. Ich córka Ela jest w szkole, a syn Jurek jest w wojsku.
Jako jeden z żołnierzy legendarnej już 80. Samodzielnej Brygady Desantowo-Szturmowej broni Ukrainy na kierunku charkowskim. Należy do tych, którzy walczą od pierwszych dni. Brał udział w kontrofensywie charkowskiej, wyrzucał Rosjan z Iziumu i innych miejscowości.
Ministrant, stolarz, żołnierz
Kaskiwowie to jedna z polskich rodzin ze Lwowa, którzy tę wojnę przeżywają nie tylko sercem. Każdy z nich ma Kartę Polaka. Wydawałoby się, oto szczęśliwy bilet do innego życia bez wojny. A jednak nie, pozostali na miejscu i bronią napadniętego przez Rosjan kraju, są polskimi patriotami Ukrainy.
– Długo namawiałam go, żeby nie jechał. Bardzo się martwiłam. Wciąż się martwię. Ale zdałam sobie sprawę, że to jego dojrzała decyzja, więc będę wspierać mojego syna, niezależnie od wszystkiego. Chociaż nie jest to łatwe – wzdycha Julia.
Jan chwyta jej dłoń. Uspokaja. Ledwie zdąży powiedzieć, że choć było to trudne, poparł decyzję syna, Julia już się zmienia. Oczy się śmieją, innym głosem zaczyna opowiadać o życiu syna przed wojskiem.
Lata szkolne Jurka są ściśle związane z katedrą lwowską. Tu został ministrantem i brał czynny udział w życiu młodzieżowej wspólnoty katedralnej. – Ukończył nawet szkolenia ceremoniarzy liturgicznych – mówi Julia, pokazując zdjęcie syna w białej albie i świadectwo ukończenia szkoleń liturgicznych. Młody przystojniak uśmiecha się ze zdjęcia. Trudno go sobie wyobrazić z karabinem. Potem Julia pokazuje inne zdjęcia, na których Jurek jest już w mundurze. Z bronią. Za kierownicą ciężarówki terenowej Ural. Kolejne też w samochodzie – za kierownicą jakiegoś rozbitego grata.
Kolejnym zajęciem Jurka Kaskiwa było... stolarstwo. Uczył się tego u salezjanów. – Dziwnie wyszło. Nasz Jurek w jasełkach zawsze dostawał rolę Józefa. A potem jak Józef został stolarzem – opowiada Julia.
Jurek rozpoczął służbę w wojsku jako poborowy. Dostał się do osławionej „osiemdziesiątki”, która trzymała pozycje w Donbasie. Był rok 2019–2020. Następnie zdecydował się zostać w wojsku, podpisał kontrakt i został zawodowym żołnierzem. Julia czule wspomina, jak w zeszłym roku całą rodziną wpatrywali się w transmisję parady z okazji Dnia Niepodległości Ukrainy. Ich syn maszerował wzdłuż Chreszczatyku (głównej alei Kijowa) w jednostce desantowej.
Gratulacje od Zełenskiego i Dudy
Oboje pokazują zdjęcie odznaki za udział w paradzie podpisaną przez samego prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego. Nawiasem mówiąc, to niejedyny autograf głowy państwa w tej rodzinie. Na kolejnym zdjęciu Julia pokazuje krótką odręczną dedykację dla ucznia Jurka Kaskiwa od prezydenta RP Andrzeja Dudy. To prezent, który otrzymał wraz z grupą lwowskich uczniów, dla których Kancelaria Prezydenta RP przygotowała szkolne wyprawki i symboliczne pozdrowienia od pana prezydenta.
Kiedy Rosjanie zaatakowali na pełną skalę, młody Kaskiw był w swojej jednostce. „Osiemdziesiątka” walczyła w najniebezpieczniejszych miejscach. Wstrzymywali od początku ataki okupantów, gdy sytuacja była najcięższa i najmniej pewna.
– W marcu zadzwoniliśmy, a on powiedział: „Jeśli możesz, poszukaj hełmu i kamizelki kuloodpornej” – mówi Jan. – Oni tam mieli bardzo ciężko. Musieli się wycofywać. Zrozumiałem, że nie możemy zwlekać. I zaczęliśmy szukać rzeczy, o które syn prosił.
Historia poszukiwań sprzętu wojskowego była dla Kaskiwów początkiem zupełnie nowego doświadczenia. Żartują, że wolontariuszem nikt się nie rodzi. Musieli przejść przez piekło, aby pomóc dziecku. Julia opowiada o setkach telefonów, o serii rozczarowań – kiedy okazało się, że we Lwowie z wyposażenia dla wojskowych wszystko było wykupione. Jak w Polsce natknęli się na spekulantów, czasem z Ukrainy. Ale chętniej wspominają tych, którzy podali rękę.
W nocy przez pole minowe
Jan i Julia należą do wspólnoty katolickiej Kościół Domowy. I bracia ze wspólnoty ich wsparli. Nie tylko moralnie, ale i ze swojej kieszeni. Po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji cena kamizelki kuloodpornej wzrosła prawie trzykrotnie, Kaskiwom proponowano kupno za 3 tys. euro, ale dla tej rodziny to była zbyt wielka suma. No i potrzebowali dwóch hełmów, bo na froncie był ich bratanek Gienek. W jednostce obrony przeciwlotniczej walczył koło Zaporoża.
– Za cenę jednej kamizelki kuloodpornej wtedy można było zamówić dwa hełmy – tłumaczy Jan. – Nie starczyło mi na to pieniędzy. Ale potem było jak w bajce. Zadzwonił jeden z lwowskich księży, który zgodził się pomóc.
Nieco zmieniamy temat. Julia opowiada o swojej historii, która wyjaśnia, skąd tyle duchowieństwa w tej opowieści. Ich życie od dawna było związane z katedrą lwowską. Tam się pobrali, tam ochrzcili swoje dzieci. Kiedyś Julia pracowała w przykatedralnej świetlicy dla dzieci. Ich syn zainteresował się służbą liturgiczną. Został ministrantem. I tak rok za rokiem pojawiały się nowe znajomości, także wśród duchowieństwa. W głosie Julii wyczuwam ogromną wdzięczność. Wymienia imiona kapłanów, którzy pomogli ich rodzinie zbierać pomoc na front: Jan, Iwan, Roman, Mieczysław, Ałeksandr, Andrzej, Łukasz, Grzegorz. Jest ich naprawdę wielu. W ogóle księża odgrywają ważną rolę w tej wojnie. Często są ostatnią deską ratunku, jak w przypadku Julii i jej rodziny.
Jan z kolei zaczyna opowiadać o pierwszej swojej wyprawie na linię frontu. – Zapytałem wtedy syna, co jeszcze zabrać ze sobą. A on na to: „Tato, możesz jeszcze wziąć dla nas chleba, bo od kilku dni go nie mieliśmy”. Bardzo ciężko było mi to słyszeć – wyznaje ojciec. Widzę, że Janowi i Julii wilgotnieją oczy, gdy wspominają ten epizod. Dalsza rozmowa to na przemian łzy i śmiech.
Na przykład Jan z uśmiechem i w szczegółach opowiada, jak załadował do swojego 20-letniego audi paczki z lekarstwami, środkami higienicznymi i różnymi innymi przydatnymi rzeczami oraz pudłami z chlebem i wyruszył w kierunku Charkowa. Po drodze zabrał przyjaciela i razem pojechali w stronę frontu.
– Nie znałem drogi. Używałem nawigacji. Kiedy widzieli na punktach kontrolnych moją lwowską rejestrację, to nas nie zatrzymywali. Już w nocy dotarliśmy do umówionego miejsca spotkania z synem. Zatrzymałem się koło jakiejś szkoły, gdzie mieliśmy się spotkać. Nie było tam świateł. Złe połączenie. Nie ma syna. No to czekamy. Po kilku minutach komórka złapała sieć. Mówię, gdzie jestem. A on krzyczy: „Tato, co ty tam robisz! Tam już są Rosjanie! Wynoś się stamtąd!”. Natychmiast wsiadłem do samochodu. Okazało się, że wjechałem prawie na 20 km w głąb terytorium kontrolowanego przez ruskich... Rosjanie już jechali, by odciąć mi drogę ucieczki, ural i BWP [bojowy wóz piechoty]... Pedał gazu niemal wbiłem w podłogę, na liczniku 200! Nie wiem, jak się wydostaliśmy. Zostawiłem tam całe zawieszenie, bo jechałem tak szybko, jak tylko mogłem – opowiada Jan. Potem mówi coś o polu minowym.
W tym momencie Julia wzdycha głęboko i odwraca się do okna. Pewnie po to, żebym znów nie widział łez w jej oczach. Ale powstrzymuje emocje, a jej mąż, nadal śmiejąc się, opowiada o tym, jak przeleciał wtedy i po polu minowym: – „Tata, a jak ty jechałeś?”, wypytywał Jurek, gdy się spotkali. Pokazuję, że no tędy. „Jak? Przecież tam jest zaminowane. Pole minowe. Jak?”.
Jan mówi, że syn później zaprowadził go do małej tabliczki z napisem „miny”, której w nocy nie sposób było dojrzeć.
– Jak wtedy wróciłem cały do domu, nie wiem – kończy opowieść starszy pan Kaskiw. Dodaje tylko, że po tym spał tak mocno, że przespał rosyjski nalot. Nie słyszał, jak ostrzeliwano z dronów ich pozycje.
Kiedy wrócił do Lwowa, od razu zaczął planować nowy wyjazd do syna na wschód. – Mówię: „Przynajmniej zjedz coś, potem porozmawiamy” – Julia opowiada o powrocie męża. Jan nieustannie pomaga jednostce, w której służy jego syn. To nie tylko podstawowe produkty. Na noktowizor robili zrzutkę w całej rodzinie i wśród krewnych. – Gdyby nie rodzina z Anglii, znacznie trudniej byłoby załatwić to dla chłopców – wyznaje Jan.
Następny wyjazd do syna miał miejsce kilka tygodni po tej pierwszej niezwykłej wyprawie. Tym razem na szczęście obyło się bez niespodzianek. Z drugiej wyprawy Jan pokazuje na telefonie zdjęcia wraków ciężkiego sprzętu wojskowego – typowy pejzaż z miejsc, przez które przeszła wojna. Opowiada o głodnych dzieciach bawiących się łuskami, o powalonych przez Rosjan słupach oświetlenia ulicznego, z których okupanci powykręcali panele słoneczne. Najgorsze były cywilne samochody zmiażdżone przez czołgi. – Mieli z tego radość. Specjalnie strzelali do cywilnych samochodów. Niektóre miażdżyli z tymi, kto był w środku – dodaje Jan.
Wydawało by się, że po 10 miesiącach wojny takie zdjęcia już nie robią wrażenia. Jednak to nieprawda.
Wdowi grosz
Następnie słucham innej opowieści o tym, jak trudno było rodzinie zebrać pieniądze na samochód dla oddziału syna, ale w końcu się udało.
– Zgadnij, jakie największe i najmniejsze przelewy otrzymaliśmy – uprzedził moje pytanie. I od razu dopowiedział: to 50 tys. hrywien (ponad 6 tys. zł) od księdza i 2,5 hrywny (30 gr) od kogoś innego.
Coś ściska mnie za gardło. Wciąż są wśród nas osoby, które jak wdowa z ewangelicznej przypowieści, oddają ostatni grosz. Jan też był bardzo wzruszony tym przelewem na 2,5 hrywny – bardzo ceni gest „małych pieniędzy”.
Ponownie dotykamy tematu religijnego. Julia opowiada o kapłanach, z którymi dorastał jej syn, teraz żołnierz. I jak ci księża nadal pomagają ich rodzinie. Pokazuje nagranie jednego z wikariuszy katedry, który przed wyjazdem na wschód błogosławi samochód ojca. Następnie Jan opowiada, jak przywiózł pudełko różańców na front. Z jakim szacunkiem brali je żołnierze. O pułkowniku, który również poprosił o jeden różaniec dla siebie. Jak budujące okazało się wsparcie duchowe i również materialne, którego doświadcza ich rodzina od księży lwowskich. – Zdecydowaliśmy się zbierać na samochód dla jednostki syna. Ale taki, żeby się nie rozpadł na drodze podczas wykonania rozkazów – kontynuuje Jan.
Zawodowo zajmuje się remontami, pracował w Holandii. Wrócił w lutym. Patrzę na tego silnego mężczyznę przede mną i rozumiem, skąd syna ma żelazny charakter. Jan odbył serię nieprzyjemnych rozmów, gdy próbował zarejestrować samochód do jednostki wojskowej syn. – Musiałem się spierać z jednym z urzędników, gdy on powiedział mi, że taki samochód nie przetrwa długo na froncie. Mimo niby oczywistej możliwości współpracy z różnymi fundacjami, ukraińskimi czy polskimi, ciężar zakupu samochodu wojennego spoczął na barkach samej rodziny i tych dobroczyńców, którzy pomogli zebrać pieniądze.
Odrobina czegoś z domu
Julia zabierała samochód z Polski. Przygody na granicy to opowieść będąca potwierdzeniem wszelkich stereotypów na temat bezczelnych handlarzy, aroganckich celników, pseudowolontariuszy. Kiedy Julia o tym opowiada, w jej oczach znowu pojawiają się łzy. Kobieta musiała przejść trudną drogę. Ale na szczęście mercedes vito już służy chłopakom na pierwszej linii, wykonuje zadania bojowe.
Myślałem, że rozmowa z rodziną Polaków ze Lwowa potrwa nie więcej niż godzinę. Trzy godziny naszego spotkania minęły niezauważenie. Jan i Julia przygotowują kolejną dostawę pomocy na front. Zbiórka dla 12 żołnierzy walczących w oddziale ich syna. Opowiadają o modlitwach za swego Jurka, krótkich telefonach z frontu, na które codziennie czekają, by usłyszeć jego głos. Jeszcze coś trzeba będzie przekazać bratankowi Gienkowi, który służy w jednostce obrony przeciwlotniczej pod Zaporożem. Ponadto Julia opiekuje się jeszcze jednym eksministrantem katedralnym, przyjacielem jej syna. Marian Kamilewski wraca do zdrowia w jednym ze lwowskich szpitali po odniesionych w walce ranach.
– Na co teraz zbieracie? – pytam Jana. Skromnie mówi: – Zima już. Chłopcy potrzebują wszystkiego, co pomoże im przetrwać mrozy. To i bielizna termiczna, buty zimowe, ciepłe ubrania, grzejniki, baterie i wiele innych rzeczy.
Pytam, czy mają czas na pracę. Uśmiechają się. Odpowiadają, że gorączkowe tempo, w jakim toczy się teraz ich życie, jest z jednej strony obowiązkiem, z drugiej nie byliby w stanie tego zrobić inaczej. – A ja jeszcze zrobiłam konserwy i zamarynowałam trochę grzybów, aby dać chłopcom na zimę. Tak bardzo chcą przynajmniej odrobinę czegoś z domu – mówi Julia i wreszcie rozumiem, dlaczego trzyma w rękach serwetkę. Ma zraniony podczas pracy palec, na co stara się nie zwracać uwagi. Dziś dla mnie uosabia cały nasz kraj, który mimo całego szaleństwa wojny pozostaje kobietą, matką, opiekunką nie tylko dla swego syna.
Pożegnaliśmy się jak starzy przyjaciele. Polacy ze Lwowa. Syn na froncie, ministrant z karabinem. Ojciec, który kręci się między kilkoma pracami, aby wykroić z zarobków na wcale nietanie rzeczy potrzebne na froncie. Matka, której serce jest nie tylko dla syna. Jak tygrysica jest gotowa bronić swojego dziecka. Ich najmłodsza córka, której ukradli spokojne dzieciństwo. Pisząc te słowa, wiem, że nie mogę stać z boku…
Andrzej Końko jest polsko-ukraińskim dziennikarzem, redaktorem programów historycznych na 24tv.ua i polskiego programu radiowego w Równem „Polska fala”. W sprawie wsparcia bohaterów artykułu można pisać na e-mail autora: [email protected]