Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
,Piotr Wójcik,
12.04.2017 20:57

Strefa euro? Nie, dziękuję

Sprowadzanie przeciwników euro do zwolenników wyjścia Polski z Unii Europejskiej to forsowanie szkodliwego dla naszego państwa projektu tylko po to, żeby zdobyć punkty w walce politycznej.

Sprowadzanie przeciwników euro do zwolenników wyjścia Polski z Unii Europejskiej to forsowanie szkodliwego dla naszego państwa projektu tylko po to, żeby zdobyć punkty w walce politycznej.

Ostatnio w dobrym tonie jest wyrażać troskę o członkostwo Polski w Unii Europejskiej. Jest to zupełnie nieuzasadnione, gdyż nikt nas z UE wyprowadzić nie chce. A biorąc pod uwagę nastroje społeczne w Polsce i innych krajach Europy, już bardziej prawdopodobne jest, że w UE ostanie się tylko Polska, ewentualnie z Węgrami. Moda jednak nigdy nie jest do końca racjonalna, więc trudno oczekiwać od tych załamujących ręce jakiejś głębszej analizy. Po prostu człowiek wykształcony i obyty powinien przynajmniej raz dziennie w dobrym towarzystwie wyrazić obawy, że władza dąży do polexitu. Ci nieco bardziej myślący odrobinę modyfikują ten przekaz. Otóż rządzący może i nie chcą wyjścia Polski z UE, ale za to nigdy nie dopuszczą do akcesji Polski do strefy euro – co przecież na jedno wychodzi.

Euro to nie cała UE

Mamy więc serię tego typu wypowiedzi. Lider Nowoczesnej swoje obawy w tej sprawie wyraził na falach Tok FM – rządzący zrobią wszystko, by euro nad Wisłą się nie pojawiło. A tymczasem tylko wejście do strefy euro zakorzeni nas w Europie na tyle, żeby w przyszłości żaden „pisopodobny rząd” nie był nas w stanie z niej wyprowadzić. Jeszcze ciekawszym przypadkiem był tekst w „Gazecie Wyborczej” Jarosława Bauca, ministra finansów w rządzie Jerzego Buzka, o wymownym tytule „Polska będzie w euro albo nie będzie jej wcale”. Tytuł mówi w zasadzie wszystko, co były minister ma do powiedzenia w tej sprawie, więc nie warto się nad tym rozwodzić. Zastanawiające jest jednak to, że dwaj ekonomiści zupełnie pomijają ekonomiczne argumenty przeciw takiej decyzji. Postulat przyjęcia wspólnej waluty jest tu orężem stricte politycznym branym na sztandar przez euroentuzjastów. Tymczasem euroentuzjazm nie ma tu nic do rzeczy. Można być zagorzałym zwolennikiem UE i przeciwnikiem wspólnej waluty. Strefa euro jest bowiem po prostu projektem nieudanym i groźnym dla gospodarek wielu jej członków.

Główny problem ze strefą euro jest taki, że łączy ona w jednym obszarze walutowym kraje drastycznie różniące się poziomem płac, produktywnością oraz konkurencyjnością. Mówiąc obrazowo, łączy ona w tym samym reżimie walutowym kraje o tak różnych kulturach gospodarowania, jak Niemcy i Portugalia, i o tak różnej konkurencyjności, jak Holandia i Grecja. Realna siła takiej waluty musi być więc uśredniona. W konsekwencji jest ona zbyt słaba w stosunku do najsilniejszych gospodarek unii walutowej, ale zbyt silna dla mniej konkurencyjnych obszarów. Czyli takich, które nie produkują rozchwytywanych na świecie produktów, utrzymując przy tym płace na przyzwoitym poziomie pomimo niższej wydajności tamtejszych firm.

Dobre dla silnych

Kto na takiej unii walutowej korzysta? Eksporterzy z silnych gospodarek. Mogą oni sprzedawać swoje konkurencyjne produkty na całym świecie w niższych cenach, niż robiliby to w warunkach własnej waluty narodowej. Dodatkowo tamtejsi producenci korzystają na tym, że import w ich kraju staje się mniej opłacalny – za słabszą walutę można kupić mniej za granicą. Tak więc mogą oni zwiększyć swoją sprzedaż w kraju. W gospodarkach słabszych początkowo korzystają konsumenci. Dostają do ręki twardą walutę, za którą za granicą mogą kupić znacznie więcej niż wcześniej. Import staje się bardzo opłacalny, za to produkcja mniej. Producenci z tych krajów już wcześniej mieli problemy z globalną ekspansją, gdyż nie dysponowali taką gamą świetnie sprzedających się produktów, a teraz dodatkowo stały się one droższe. Wyrasta im także konkurencja w kraju w postaci dóbr importowanych.

Efektem jest powstająca nierównowaga w bilansach handlowych. W krajach konkurencyjnych eksport jest znacznie większy od importu, dzięki czemu ściągają kapitał z całego świata do siebie. Czyli się bogacą. Słabsze gospodarki mają natomiast zdecydowaną przewagę importu nad eksportem. Nie bogacą się więc, lecz konsumują. Dlatego przed kryzysem w krajach takich jak Niemcy czy Holandia bilans rachunku bieżącego wynosił czasem niemal 10 proc. PKB, a Grecja czy Portugalia były w tym czasie na kilkunastoprocentowym minusie. Taki stan rzeczy dla słabszych gospodarek przez pewien czas może być całkiem przyjemny. Jednak na dłuższą metę staje się zabójczy. Produkcja w nich zamiera, bo większość konsumowanych dóbr jest sprowadzana. Potencjał produkcyjny tych krajów systematycznie spada, a ich firmy nie zdobywają środków na inwestycje w nowe technologie i zwiększanie produktywności. Stają się one więc jeszcze mniej konkurencyjne w stosunku do przedsiębiorstw z prężnych gospodarek, czym jeszcze bardziej pogrążają swoje państwo.

Za silne dla słabszych

Mający swoją narodową walutę kraj mogłaby uratować „dewaluacja zewnętrzna”, czyli spadek wartości krajowej waluty. Nie musiałaby ona wcale wynikać z zamierzonych działań banku centralnego. Gdy kraj przechodzi kłopoty gospodarcze, kurs jego waluty zwykle sam się osłabia. Dzięki temu jego produkty na zewnątrz stają się tańsze, a więc bardziej konkurencyjne, co może zwiększyć liczbę zamówień eksporterów. Import za to staje się mniej opłacalny, co wzmacnia rodzimych producentów na rynku krajowym. Tymczasem w warunkach unijnej waluty taka opcja nie ma miejsca. Nawet nie chodzi o to, że kraj pozbawiony jest instrumentów polityki monetarnej. Europejski Bank Centralny i tak robi, co może, by osłabić europejską walutę – wprowadził ujemne stopy procentowe i wpompował miliardy w gospodarkę. Kurs euro nie chce jednak wyraźnie spaść. I nic dziwnego, nigdy nie spadnie poniżej pewnego poziomu, ponieważ jest to waluta także takich gospodarek jak Niemcy czy Holandia. Zawsze więc będzie atrakcyjna dla inwestorów. 

Dlatego dopóki kraje o mniej prężnych gospodarkach mają wspólną walutę, jedynym ich sposobem na kłopoty gospodarcze jest dewaluacja wewnętrzna – czyli drastyczny spadek płac, by obniżyć ceny wytwarzanych w kraju dóbr oraz skłonić kapitał zagraniczny do inwestycji. W wyniku tego spada też popyt wewnętrzny, a co za tym idzie – PKB. Spadek PKB oznacza spadek wpływów budżetowych, co wymusza cięcia świadczeń społecznych oraz usług publicznych. Wszystko razem przekłada się na wyraźny spadek standardu życia obywateli, który nie musiałby mieć miejsca na taką skalę w warunkach waluty narodowej.

Szkodliwe dla Polski

Nie oszukujmy się, nasz kraj nie należałby do najprężniejszych gospodarek strefy euro. Nasi producenci wciąż wyraźnie tracą technologicznie do konkurentów z zachodu UE. Nie mamy wysoko rozwiniętych i rozpoznawalnych produktów. W strefie euro naszą konkurencyjność musielibyśmy więc opierać na utrzymywaniu niskich wynagrodzeń oraz niskiego poziomu świadczeń społecznych i usług publicznych, a ewentualne kłopoty gospodarcze wiązałyby się z wyraźnym spadkiem standardu życia Polaków. Mimo to część uczestników polskiej debaty publicznej wykorzystuje postulat wprowadzenia euro do walki politycznej. 

Warto głośno powiedzieć, że sprzeciw wobec euro to nie sprzeciw wobec europejskiej integracji. To sprzeciw wobec wadliwego projektu, który tej integracji głównie przeszkadza, powodując w Europie ciągłe napięcia. Sprowadzanie przeciwników euro do zwolenników wyjścia Polski z UE to forsowanie szkodliwego dla naszego państwa projektu tylko po to, żeby zdobyć punkty w walce politycznej.