Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
,Piotr Wójcik,
04.12.2016 16:06

Deficyt budżetowy – nie ma powodów do obaw

Wbrew komentarzom deficyt budżetowy przewidywany na 2017 r. nie będzie rekordowy. Przeciwnie – prawdopodobnie będzie trzecim najniższym od czasu naszej akcesji do UE.

Wbrew komentarzom deficyt budżetowy przewidywany na 2017 r. nie będzie rekordowy. Przeciwnie – prawdopodobnie będzie trzecim najniższym od czasu naszej akcesji do UE. I będzie miał do odegrania swoją rolę.

Przyjęty przez rząd projekt budżetu na 2017 r. przewiduje jak co rok wyższe wydatki niż wpływy. Nie trzeba być noblistą z matematyki, by wiedzieć, że powstanie luka, którą trzeba będzie zapełnić pożyczonymi pieniędzmi. W przyszłym roku będziemy musieli zdobyć na ten cel 59,3 mld zł. Na pierwszy rzut oka to ogromna kwota. Dało to asumpt do już rytualnych lamentów o rychłym upadku finansów Polski. Przechodnie znów zaczęli nieco bardziej nerwowo zerkać na licznik długu publicznego, a działacze i zwolennicy ruchu Kukiz’15 po raz kolejny zaczęli powtarzać wyklepane formułki o konieczności posiadania zbilansowanego budżetu. Co błyskotliwsi zauważyli, że to najwyższy deficyt w historii, więc zgodnie z trudną do podważenia logiką nazwali go „rekordowym”. Czy te zawodzenia mają realne podstawy, a nie są imaginacjami ludzi, którzy chcą zabłysnąć? Bo skoro co rok mamy deficyt budżetowy i co rok obserwujemy podobny spektakl załamywania rąk, a mimo to nic nadzwyczajnego się nie dzieje, to może przepowiednie zwolenników „zerowego deficytu” są przesadzone?

Co jest rekordem, a co nie jest

Nieprzypadkowo wszystkie duże agencje statystyczne, od Eurostatu przez OECD po GUS, podają poziom deficytu i długu publicznego w relacji do PKB, a nie w kwotach nominalnych. Nic dziwnego, liczby bezwzględne w tej materii niemal nic nie mówią. W końcu 200 tys. zł długu dla miliardera to mała kwota, którą może oddać, kiedy zechce. Tymczasem dla przeciętnego Polaka to ciężar spłacany przez 30 lat. USA mogą w końcu pożyczyć nieco więcej pieniędzy od Malty. Dlatego porównujemy dług i deficyt do PKB, który pokazuje zdolność kredytową kraju. Z tego samego powodu unijne kryteria dyscypliny budżetowej nakładają na państwa wymóg posiadania deficytu na maksymalnym poziomie 3 proc. PKB, a długu publicznego na poziomie 60 proc. PKB – a nie mówią nic o kwotach. Dla szefa KE nie jest istotne, czy Polska ma deficyt wysokości 60 mld zł czy 100 bln euro – jeśli nie przekracza 3 proc. PKB, spełnia kryteria.

Tak więc tezy, że polski deficyt Anno Domini 2017 będzie rekordowy, nie można brać za poważną analizę – nawet jeśli jeszcze nigdy w ciągu jednego roku nie zaciągnęliśmy jako państwo nowego długu w wysokości 60 mld zł. W latach 90. czy w I dekadzie XXI w. taka kwota byłaby dla Polski bez wątpienia nie do udźwignięcia, więc nic dziwnego, że nie wystąpiła. Obecnie, po 25 latach wzrostu PKB, a więc też zdolności kredytowej, w skali budżetu nie jest to kwota niewyobrażalna, dlatego można było się spodziewać, że do bariery 60 mld zł kiedyś się zbliżymy. Według założeń budżetowych deficyt sektora finansów publicznych wyniesie w 2017 r. 2,9 proc. PKB, a więc zmieści się w kryteriach UE. Co więcej, będzie to trzeci najniższy deficyt budżetowy od czasu wejścia Polski do UE – po 2007 r. (1,9 proc.) i 2015 r. (2,6 proc.). Tymczasem rekordowe były lata 2009 i 2010. W obu deficyt sektora finansów publicznych wyniósł 7,3 proc. i to był prawdziwy rekord. W 2017 r. będzie więc 2,5-krotnie niższy od rekordu. A jeśli spełnią się założenia budżetowe wzrostu gospodarczego w 2017 r. na poziomie 3,6 proc., nie powinien także wzrosnąć dług publiczny w stosunku do PKB, czyli kolejny ważny czynnik zarządzania publicznym debetem.

Oszczędny jak Polak

Ponadto wskaźnik długu publicznego mamy na jednym z niższych poziomów w UE. Na koniec 2015 r. wyniósł 51,1 proc. PKB, przy średniej unijnej 85 proc., a dla strefy euro nawet 90,4 proc. O wiele wyższy poziom długu publicznego od Polski mają m.in. uchodzące za niezwykle oszczędne i odpowiedzialne Niemcy (71,2 proc. PKB), stawiane za wzór najbardziej zadłużonym krajom południa Europy, które są pierwsze do projektowania zaleceń w tym względzie dla reszty UE. Także Wielka Brytania, uznawana za modelowy przykład wzorowej ekonomii publicznej, ma dług wyższy od nas – 89,1 proc. PKB. Co więcej, nasz dług jest jednym z niższych w Grupie Wyszehradzkiej – tylko Czechy mają niższy (40,3 proc.), Słowacja nieco wyższy, a Węgry nawet na poziomie Niemiec.

Jednak ktoś mógłby powiedzieć, po co nam w ogóle nawet taki deficyt i dług? Fakt, że wszyscy dookoła się zadłużają, nie musi oznaczać, że i my mamy to czynić. Po co mamy płacić wierzycielom, skoro możemy żyć oszczędnie i nie ponosić kosztu długu? Państwa Zachodu pożyczają pieniądze taniej (ich papiery dłużne mają niższą rentowność), więc może im to się opłaca, ale nam niekoniecznie. Jest zupełnie inaczej – jeśli jakieś kraje szczególnie potrzebują długu publicznego, to właśnie takie jak Polska, będące na dorobku, nadganiające i potrzebujące dużych nakładów inwestycyjnych.

Kiedy deficyt bywa potrzebny

Paradoksalnie te kraje, które bardziej potrzebują finansowania długiem, mają także mniejsze możliwości jego zaciągania. To trochę jak w życiu człowieka – najbardziej potrzebujemy kredytu w młodości, by sfinansować wykształcenie albo pierwsze mieszkanie, gdy nasze możliwości finansowe są niewielkie. A mimo to nikt nie puka się w czoło, gdy młoda kobieta bierze kredyt studencki, a młode małżeństwo hipoteczny. Dla takiego kraju jak Polska dług publiczny jest więc czymś na kształt inwestowania w siebie przez młodego człowieka.

Pozyskane w ten sposób pieniądze zwiększają potencjał inwestycyjny kraju, dzięki czemu już dziś możemy podjąć niezbędne działania prorozwojowe. Owszem, będziemy musieli oddać nieco więcej, niż pożyczyliśmy – to będzie strata. Jednak zyskiem będą już dzisiaj procentujące inwestycje, a nie w nieokreślonej przyszłości, gdy byłoby już nas na nie stać z własnych środków. Drogi, mosty, uzbrojenie terenów budowlanych, dotacje na badania – to wszystko już teraz będzie pobudzało wzrost gospodarczy, rozwój i zwiększać dobrobyt. Gdybyśmy czekali, aż będzie nas stać, stracilibyśmy czas, w którym te inwestycje mogłyby już na siebie pracować. A czas to pieniądz. Tak więc przyszłe pokolenia rzeczywiście zostaną obciążone spłatą długu zaciąganego dziś – ale w zamian będą mogły korzystać z dobrobytu i infrastruktury teraz wytworzonych. A ich standard życia będzie zapewne wyższy, niż gdyby ten dług nie został zaciągnięty. Na nic by się zdał brak długu na karku, gdyby siatka dróg czy infrastruktura produkcyjna była dwukrotnie uboższa. Tak jak na nic się zda 30-latkowi, że nie musi spłacać kredytu studenckiego, gdy z powodu braku środków ukończył edukację na liceum.

Innym ważnym powodem zaciągania długu przez państwo jest zmniejszenie w wyniku tego długu prywatnego. Poziom ogólnego długu prywatnego rzadko pojawia się w debacie publicznej, tymczasem jest on groźniejszy niż dług publiczny. Przykładem tego jest obecny kryzys, który zaczął się od niewypłacalności kredytobiorców hipotecznych w USA. Gdy państwo zapewnia szeroki zakres usług publicznych lub świadczeń, obywatele mogą powstałe dzięki temu nadwyżki odkładać i inwestować w dobra, które inaczej finansowaliby kredytem. Jak samochody czy wakacje, na które została przeznaczona część środków z programu Rodzina 500+. Dlatego firmy pożyczkowe po rozpoczęciu tego programu mają problemy. Tak więc państwo bierze na siebie część długu, który bez deficytu zaciągnęliby obywatele. Dzięki temu po pierwsze zmniejszamy zagrożenie niewypłacalnością sektora gospodarstw domowych, po drugie nasza gospodarka jako całość dokonuje oszczędności, gdyż państwo pożycza pieniądze dużo taniej niż gospodarstwa domowe. Tak więc ogólne zobowiązania kraju (długi prywatne i publiczne razem) wobec zagranicznych wierzycieli będą nawet niższe niż w sytuacji zerowego deficytu.

Przeciwnicy deficytu często twierdzą, że jest on wynikiem rozpasania polskiego państwa. Trudno brać te uwagi na poważnie – wydatki polskiego sektora finansów publicznych są jedne z najniższych w Europie. Wynoszą 41,5 proc., przy średniej UE 47,3 proc. Trudno sobie wyobrazić, by w cywilizowanym kraju były one jeszcze niższe – państwo ma swoje zadania i obowiązki. Ci, którzy postulują więc likwidację deficytu, tak naprawdę głoszą potrzebę znacznego podniesienia podatków. Ciekawe, czy zdają sobie z tego sprawę.