Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
,Piotr Wójcik,
18.02.2016 08:01

Chmara jaskółek „dobrej zmiany”

Pod pewnymi względami Polska przeszła jednak rewolucję.

Pod pewnymi względami Polska przeszła jednak rewolucję. Gdy ćwierć wieku temu minister przemysłu Tadeusz Syryjczyk wypowiadał niesławne zdanie, według którego „najlepszą polityką przemysłową jest brak polityki przemysłowej”, chyba nikt nie przypuszczał, że 25 lat później minister rozwoju obieca uruchomienie – bagatela! – biliona złotych na inwestycje. Chciałoby się zakrzyknąć „dlaczego tak późno”, choć z drugiej strony lepiej późno niż wcale.

Polsce tak naprawdę po upadku PRL nie zaproponowano poważnego planu modernizacyjnego. Rzekomo misterny „plan Balcerowicza” był w istocie jedynie nagłym urynkowieniem gospodarki, nie bacząc na koszty. W efekcie łopatologicznie przeprowadzonej transformacji utraciliśmy większość naszego potencjału przemysłowego – dość powiedzieć, że co trzeci zakład przemysłowy zbudowany w czasach PRL przestał prowadzić działalność. Jednocześnie sporą część tego potencjału oddaliśmy za bezcen, wiedzeni wpajanym nam przekonaniem, że wszystkie nasze dobra to jedynie kupa złomu – niektóre szacunki mówią, że w trakcie pierwszych 10 lat przemian za cały sprywatyzowany majątek otrzymaliśmy... 10 proc. jego realnej wartości. Te działania błyskawicznie sprowadziły nas do roli montowni produktów zachodnich firm, w porywach do roli ich poddostawców. Przede wszystkim jednak spowodowały coś jeszcze gorszego – przeorały na lata nasze spojrzenie na gospodarkę.

W Unii dobrze jest być

W społecznej świadomości Polaków utrwaliło się przekonanie, według którego państwo nie miało do odegrania żadnej istotnej roli w gospodarce, a całość procesów modernizacyjnych miała być nam dostarczana w wyniku gry rynkowej. W ten sposób nie dorobiliśmy się żadnego planu rozwojowego, a Polska nie wytworzyła żadnego specyficznego dla siebie modelu gospodarki. Całość procesów przebiegała siłą rozpędu i bezwładu, a pewien postęp zawdzięczaliśmy głównie temu, że mimo wszystko zachowaliśmy elementarny instynkt samozachowawczy, który nie pozwolił na to, by transformacja przebiegła u nas w tak bezwzględny i brutalny sposób, jak w Rosji czy na Ukrainie, co zaprowadziło nas w struktury zachodnie i wymusiło niejako pewne ucywilizowanie instytucji oraz procedur. Poza ogólnymi założeniami, że „w sumie to dobrze byłoby być członkami UE i NATO”, nie wypracowaliśmy żadnych szczegółowych strategii dotyczących głównych obszarów życia gospodarczego. Do dziś nie wiemy, jak ma wyglądać nasza energetyka – nie wiadomo, czy mamy oprzeć ją na węglu, czy może w większym stopniu eksploatować nasze zasoby gazu, czy może jednak postawić na atom.

To prowadzi do takich absurdów, jak wydanie ok. 100 mln zł na przygotowanie budowy elektrowni jądrowej, choć i tak wciąż nie wiemy, czy ona w ogóle powstanie. Nie możemy się zdecydować, czy chcemy zbudować instytucje państwa dobrobytu, czy jednak państwo minimum, w związku z tym wydajemy na politykę społeczną na tyle dużo, żeby nasz budżet to odczuł, ale na tyle mało, żeby polityka ta nie przyniosła dokładnie żadnych rezultatów. Chcieliśmy najpierw sprzedać PZU, w końcu doszliśmy jednak do wniosku, że może lepiej nie, „dzięki czemu” musieliśmy zapłacić niemal 5 mld zł odszkodowania koncernowi Eureko. A wszystko to było spowodowane zaszyciem w naszej świadomości społecznej przekonania, że „politycy swoje, a gospodarka swoje”. Przekonania, według którego nasze wspólne instytucje mogą sobie coś tam grzebać przy gospodarce, ale i tak tylko zachodnie inwestycje i gra rynkowa dadzą nam upragniony skok cywilizacyjny. Nic bardziej mylnego.

Gospodarka z peryferii

Pozostawienie większości procesów gospodarczych samym sobie utrwaliło naszą peryferyjną pozycję. Spowodowało także wiele złych trendów ekonomicznych. Zagraniczni inwestorzy nie palili się do prowadzenia w naszym kraju prac badawczo-rozwojowych, gdyż szukali nad Wisłą głównie taniej siły roboczej, której wystarczyłby śrubokręt, a nie kosztowna aparatura badawcza. Nasi rodzimi przedsiębiorcy, funkcjonując w niepewnym otoczeniu, także woleli nie ryzykować podejmowania innowacyjnych działań, zadowalając się imitacją starszych zachodnich rozwiązań, które dawały mniejsze zyski, aczkolwiek dzięki niskim płacom wystarczająco przyzwoite. W związku z tym mamy jedną z najmniej innowacyjnych gospodarek w UE. Polskie wydatki na badania i rozwój wynoszą ledwie 0,87 proc. PKB i są nie tylko dużo niższe od średniej unijnej (2,01 proc.), ale też o wiele niższe niż w państwach regionu (np. w Czechach wydatki R&D to 1,9 proc. PKB, a na Węgrzech 1,4 proc.). Nie dysponując sprawnymi instytucjami, nie potrafiliśmy zmobilizować prywatnych oszczędności dla inwestycji zwiększających nasz potencjał produkcyjny, zadowalając się finansowanymi ze środków UE inwestycjami infrastrukturalnymi w kilometry dróg, zalane betonem rynki miast i miasteczek oraz zbędne aquaparki.

Nie ma poczty i kolei

To skutkuje tym, że mamy najniższą stopę inwestycji w regionie, która wynosi 19,4 proc. PKB. W Czechach to 25 proc., na Słowacji 20,4 proc., a na Węgrzech 19,9. Tymczasem kraje, które osiągnęły szybki skok cywilizacyjny, miały je z reguły na poziomie wyraźnie ponad 25 proc. PKB. Prowadząc chorą politykę rentowności usług publicznych, według której usługi publiczne powinny na siebie zarabiać, doprowadziliśmy na ogromnych połaciach Polski, poza promieniem oddziaływania wielkich metropolii do degradacji infrastruktury, odcinając tysiące Polaków od tak elementarnych spraw, jak poczta czy transport zbiorowy, i uniemożliwiając peryferyjnym regionom kraju rozwój. Dość powiedzieć, że mamy aż 100 miast powyżej 10 tys. mieszkańców, które nie mają czynnego połączenia kolejowego, tymczasem w Czechach jest... jedno takie miasto, na Słowacji 8, a na Węgrzech 6.

Prowadzenie polityki antyprzemysłowej rodem ze słynnego cytatu Tadeusza Syryjczyka doprowadziło nas do tego, że w rękach zagranicznych jest ok. 40 proc. produkcji przemysłowej naszego kraju i aż około dwóch trzecich eksportu. Natomiast większość naszych firm, pozbawiona państwowego wsparcia, w nierównej konkurencji z międzynarodowymi czempionami, pozostała na poziomie mikro- lub małych przedsiębiorstw, nie ewoluując w średnie lub duże podmioty. Mikrofirmy (poniżej 10 osób) stanowią w naszym kraju aż 95 proc. wszystkich firm, tymczasem choćby w Niemczech stanowią 82 proc.

Przewrót kopernikański

Na tle tego wszystkiego ogłoszony przez wicepremiera Morawieckiego w miarę spójny, szeroko zakrojony i ambitny plan polityki przemysłowej może się jawić wręcz jako rewolucyjny. Zmobilizowanie biliona złotych na inwestycje może się wydawać mało realne, skoro według NBP suma oszczędności przedsiębiorstw wyniosła w I kw. 2015 r. ok. 270 mld zł, ale już samo przyjęcie przez instytucje państwa strategii, według której powinno się tworzyć mechanizmy skłaniające prywatne podmioty do inwestycji, jest w polskiej gospodarce przewrotem niemal kopernikańskim. Jeszcze niedawno zostałoby to okrzyknięte zamachem na własność prywatną. Już sam fakt, że rząd naszego kraju publicznie ogłasza pożądaną stopę inwestycji i zakłada sobie ambitny cel (25 proc. w stosunku do PKB), przyniesie wiele dobrego, nawet jeśli tego celu finalnie nie osiągnie. Cieszy niezmiernie, że wreszcie nasi politycy zauważyli łaskawie, iż dyplomacja nie służy jedynie do wykłócania się o sformułowanie „polskie obozy śmierci”, ale przede wszystkim do załatwiania swoich twardych interesów, głównie ekonomicznych. Wiedzą to od lat wszystkie potęgi przemysłowe, takie jak Japonia czy Niemcy, a po zapewnieniach wicepremiera o stworzeniu zrębów dyplomacji ekonomicznej można dojść do wniosku, że dowiedziały się o tym także polskie elity polityczne. Doprawdy wspaniale, że po latach wpajania nam frazesów o strategicznej roli sektora MŚP, ktoś w końcu doszedł do wniosku, iż oparcie gospodarki na małych firmach sprawi, że staniemy w miejscu na lata. Dlatego postulatowi wzrostu liczby średnich i dużych przedsiębiorstw powyżej 22 tys. można jedynie przyklasnąć. Świetnie też, że rząd wreszcie wskazał konkretne branże, na które chce stawiać (m.in. lotnictwo, chemia, stocznie, IT). Jeszcze niedawno o takich kwestiach miał decydować jedynie rynek, choć gdyby tak miało być wszędzie, to nigdy nie powstałby południowokoreański gigant stalowy POSCO. Dobrze, że wicepremier postawił konkretny cel wzrostu krajowych wydatków na badania i rozwój do 2 proc. PKB (czyli do poziomu średniej UE), gdyż z tak wymiernie określonych celów łatwiej będzie można rząd rozliczyć.

Bądźmy też uczciwi – plan Morawieckiego to nie jest jakieś dzieło światowego formatu. Głównie zbiera ono „do kupy” postulaty i tezy, pojawiające się w debacie publicznej już od jakiegoś czasu. Gdyby konferencji wicepremiera przysłuchiwał się ktoś z rządu południowokoreańskiego wodza Parka Chung Hee, pewnie wzruszyłby ramionami i stwierdził, że „takie rzeczy to my robiliśmy już od lat 60.”. Jednak na tle posuchy intelektualnej polskiej ekonomii to i tak chmara jaskółek zwiastujących wiosnę.