Telewizja publicznie skompromitowana
Minęło ponad dwadzieścia lat od czasu, gdy telewizję państwową przekształcono w publiczną i wiadomo już dzisiaj aż nadto dobrze, że to przedsięwzięcie niestety się nie powiodło.
TVP pozostała instytucją kontrolowaną przez aktualnie rządzącą ekipę, jest dramatycznie uzależniona od perturbacji na szczytach władzy, gorliwie przyjmuje na siebie zadania w służbie medialnej strategii establishmentu, lekceważy natomiast swoje obowiązki wobec obywateli, zwłaszcza te związane z kreowaniem przestrzeni dla otwartej debaty publicznej, w której swobodnie manifestują się różne poglądy, gusta i punkty widzenia. Jej instytucjonalne losy to historia degrengolady – w ciągu dwudziestu lat telewizja konsekwentnie traciła widzów, udziały w rynku, wpływy z abonamentu i reklam, a w ślad za tym wyprzedawała majątek trwały, cięła etaty, ograniczała produkcję, co zresztą nie uratowało jej przed destabilizacją finansową. W pogoni za zarobkiem nieuchronnie komercjalizowała ofertę, eliminując programy wartościowe, zwłaszcza tzw. misyjne, na rzecz dochodowych, i tym samym zakwestionowała sens swojego istnienia.
W istocie bowiem nie mamy w Polsce telewizji publicznej. Pod tą mylącą nazwą działa kulawa spółka skarbu państwa, która nieudolnie i nieczęsto wypełnia niektóre jej funkcje.
Porażka reform
Jest to jeden z fundamentalnych problemów ładu medialnego, zaprowadzonego po 1989 r. nad Wisłą. Dalece niejedyny, ale o kluczowym znaczeniu. Zważywszy, że w ciągu dwudziestu lat coraz to nowe zarządy, ustanawiane w najrozmaitszych konfiguracjach politycznych, nie zdołały stworzyć telewizji publicznej z prawdziwego zdarzenia, problem wydaje się strukturalny i powinien być przedmiotem poważnej dyskusji, jeśli nie chcemy się pogodzić z niepowodzeniem. Dobrą sposobność do rekapitulacji zgromadzonych doświadczeń stanowią rozmowy z kolejnymi prezesami TVP. Książka złożona z takich wywiadów właśnie się ukazała nakładem oficyny The Facto pt. „Prezesi. Oni rządzili TVP”. Niestety autorka, Beata Modrzejewska, tę niepospolitą okazję z kretesem zmarnowała. Chociaż sięgnęła daleko w głąb historii gmachu przy Woronicza.
Publikacja rozpoczyna się rozmową z Maciejem Szczepańskim, architektem potęgi TVP w czasach Edwarda Gierka i propagandy sukcesu. Tym samym autorka – trudno rozstrzygnąć: z rozmysłem czy mimochodem – wskazuje, na jakim fundamencie zbudowano telewizję publiczną. O jej losach opowiadają następni rozmówcy: Janusz Zaorski, ostatni prezes Radiokomitetu doglądający jego likwidacji, Wiesław Walendziak, pierwszy szef TVP SA pracującej na warunkach zdefiniowanych nową ustawą o radiofonii i telewizji, dalej kolejno: Robert Kwiatkowski, Jan Dworak, Andrzej Urbański, Juliusz Braun. Spośród dwunastu osób, które kierowały telewizją publiczną od chwili jej powstania, wybrano pięć. Kryteriów tego wyboru autorka nie wyjaśnia. Można zrozumieć przyczyny, dla których poniechała spotkania z efemerycznymi prezesami, jak Bogusław Szwedo czy Tomasz Szatkowski, którzy rządzili po półtora miesiąca w okresie desperackich przepychanek politycznych na Woronicza, chociaż te ostatnie niemało mówią o uwarunkowaniach, w jakich stacja funkcjonuje. Trudniej dociec, dlaczego zabrakło Ryszarda Miazka, odpowiedzialnego za zatrzymanie procesu reform rozpoczętych przez ekipę „pampersów”, albo Bronisława Wildsteina, który podjął ostatnią ambitną próbę przestawienia molocha zaprojektowanego dla potrzeb gierkowskiej propagandy na tory właściwe telewizji publicznej w demokratycznym kraju. Być może po prostu nie zgodzili się na rozmowę, jednak autorka ich nieobecności w żaden sposób nie tłumaczy. A szkoda, bo nazwiska obu przewijają się w innych wywiadach – np. z Robertem Kwiatkowskim, którego kąśliwych uwag nie równoważą wypowiedzi osób będących obiektem jego złośliwości.
„Co pan ogląda w telewizji?”
Te niejasne dla czytelnika przeoczenia nie są niestety ani jedynym, ani nawet największym defektem warsztatu dziennikarskiego autorki, która pozwala swoim rozmówcom swobodnie gawędzić, jak ognia unika drażliwych pytań – choć w każdym wypadku ciśnie się ich krocie – nie wchodzi w żadną poważną, merytoryczną dyskusję. Modrzejewska wydaje się do swoich wywiadów przygotowana co najwyżej pobieżnie. Jej zainteresowania często krążą wokół kwestii emocjonujących dla plotkarskich portali: czy interlokutor jeździł osobną windą albo miał własną obsługę kelnerską? Autorka z iście matczyną troską dopytuje: „Dobrze się pan czuł jako prezes? ”, albo: „Co było dla Pana najważniejsze? ”, bądź też: „A co Pan ogląda w telewizji? ”.
Ponoć historię piszą zwycięzcy. Bohaterów książki trudno określić tym mianem, żaden z nich nie odszedł z Woronicza z własnej woli, w poczuciu satysfakcji z wdrożenia planu, który sobie założył, niektórzy dymisjonowani byli we wręcz dramatycznych okolicznościach – Szczepański trafił do więzienia, Kwiatkowski został obciążony odpowiedzialnością za aferę Rywina. W trakcie lektury ich wynurzeń czytelnik odnosi jednak wrażenie, że wszyscy byli ludźmi sukcesu, wirtuozami managementu, którzy za sprawą swoich niepospolitych kompetencji i daru przewidywania wiedli spółkę optymalną drogą rozwoju ku przyszłej pomyślności. Ta pochlebna ocena własnych poczynań jest oczywiście powszechną ludzką słabością i nie ma sensu obruszać się, że rozmówcy Modrzejewskiej pławią się w samozadowoleniu. Zdumiewa natomiast pokorna postawa autorki, która bezkrytycznie akceptuje te autokreacje.
W rezultacie czytelnik zachodzi w głowę: skoro było aż tak dobrze, to czemu jest tak źle? Jak to się stało, że zamiast prężnej telewizji publicznej mamy podupadającą instytucję, niezdolną wywiązywać się ze swoich podstawowych obowiązków? Nie sposób zgadnąć…
Personalne korowody
Książka Modrzejewskiej dobrze ilustruje przyczyny, dla których trwająca już od ćwierć wieku debata o TVP nie prowadzi do żadnych rzetelnych ustaleń, a tym bardziej – do opracowania projektów naprawy. Uwaga ogniskuje się na jałowych sporach o winy i zasługi, na ekscytujących plotkach z życia celebrytów, na personalnych korowodach przetaczających się przez gabinety władzy. Żeby odsłonić mechanizm, który paraliżuje kolejne próby reform i spycha stację coraz głębiej na mieliznę, trzeba wiele dociekliwości i starannego namysłu nad strukturą organizacyjną oraz aktywnością poszczególnych zarządów. Także nad – często odłożonymi w czasie – konsekwencjami ich działań. To nazbyt ambitne zadanie dla dziennikarzy, którzy pragną zająć publiczność atrakcyjnym dla telewidzów tematem, ale wolą nęcić jego blichtrem aniżeli poważnym ujęciem.
A tymczasem telewizja publiczna pogrąża się coraz bardziej i z każdym rokiem maleją szanse, by przeistoczyła się wreszcie w sprawną instytucję działającą na rzecz wspólnego dobra obywateli w demokratycznym państwie. Ale może o to właśnie chodzi, żeby tej roli nigdy nie sprostała?