Gdzie bije serce Europy?
Mija właśnie dekada, odkąd polska humanistyka w opisie III RP sięgnęła – piórem prof.
Wskazywały one, że żyjemy na terytorium upośledzonym, traktowanym przez europejską metropolię protekcjonalnie, raczej jako obszar pozyskiwania zasobów aniżeli pełnoprawny partner. Warto pamiętać, że był to okres, gdy Polska włączała się w struktury Unii Europejskiej i przeważało przekonanie, że oto triumfalnie odzyskuje należne jej miejsce w obrębie cywilizacji zachodniej.
Historyczna klątwa
Po dziesięciu latach funkcjonalność obu rozpoznań wydaje się już niezaprzeczalna, została potwierdzona w licznych wystąpieniach naukowców (np. prof. Witolda Kieżuna) i publicystów (np. Rafała Ziemkiewicza). Świadomość podrzędności naszego statusu, za sprawą codziennej praktyki, przeniknęła nawet do wyobrażeń potocznych: słychać ją w skargach rolników na niższe niż na Zachodzie unijne dotacje, w gniewie „frankowiczów”, którym polskie filie zachodnich banków oferowały toksyczne kredyty, wiedząc, że ich udzielanie w krajach macierzystych zostało ograniczone. Słychać ją nawet na bazarach, gdzie tzw. niemiecka chemia zyskuje klientów, przeświadczonych, że produkty kierowane na polski rynek mają obniżoną jakość. A wreszcie bardzo wyraźnie słychać ją w obawach o lojalność struktur unijnych i natowskich w dobie rosyjskiej ekspansji.
Powszechne do niedawna poczucie bezpieczeństwa rozpłynęło się jak dym, ustąpiło miejsca podejrzeniu, że w razie agresji Putina los Polski, mimo wszystkich sojuszy, nie będzie lepszy niż Ukrainy. Że oba te kraje przygniata brzemię historycznej klątwy, tj. utrwalonego na Zachodzie mniemania, że leżą one na kłopotliwych peryferiach, w przestrzeni chaosu, niższych standardów cywilizacyjnych, uzurpatorskich dążeń do podmiotowości, która w istocie jest niewygodna dla europejskich potęg, skłonnych wykorzystywać ten teren jako poligon służący nieustającej próbie sił, prowadzonej z dala od własnych posiadłości, aby one przypadkiem nie ucierpiały.
Może po części ta właśnie intuicja wspólnego, przeklętego losu leży u źródeł paradoksu widocznego w sondażu ogłoszonym przez CBOS w lutym br.: 75 proc. Polaków lęka się, że konflikt na Ukrainie zagrozi bezpieczeństwu ich kraju, ale równocześnie ponad połowa jest przekonana, że powinniśmy Ukrainę wspierać. Wbrew kunktatorskim rachubom rozmaitych „realistów” proponujących sprzymierzyć się z silniejszą Rosją. I wbrew środowiskom pielęgnującym wspomnienia o krwawej polsko ukraińskiej przeszłości trwale zapisanej w naszej pamięci i literaturze. Tej dawniejszej – jak koliszczyzna, którą tak przejmująco przedstawił Juliusz Słowacki w „Śnie srebrnym Salomei”. I tej nowszej – jak rzeź wołyńska, którą zobrazował Włodzimierz Odojewski na kartach jednej z najwybitniejszych polskich powieści XX w. „Zasypie wszystko, zawieje…”.
Ludzie pogranicza
Wątek ukraiński, uparcie tkany przez polskie piśmiennictwo kolejnych epok, teraz znów silniej się uobecnia. Na rynek trafiają coraz to nowe książki, które go podejmują. Ich autorzy – jak Alina Łęska i Jacek Łęski w „Pokochać Ukrainę” (wyd. Wielka Litera) – coraz częściej namawiają, by zamiast wciąż na nowo księgować niegdysiejsze „rachunki krzywd”, przyjrzeć się teraźniejszości i przekonać, jak wiele jest dzisiaj powinowactw między obydwoma krajami. A przecież także przeszłość nie jest wyłącznie bolesna – jest kroniką narodów i ludzi tragicznie wplątanych w złowrogą historię Europy, poddanych podobnej opresji, doświadczonych wspólnym cierpieniem.
To poczucie przenika na wskroś „Dom z witrażem” – debiutancką powieść, która wygrała konkurs ogłoszony przez wydawnictwo Znak. Napisała ją Żanna Słoniowska, „Ukrainka o polskich korzeniach”, jak przedstawia się ją na okładce, urodzona w 1978 r. we Lwowie, obecnie mieszkanka Krakowa.
Narracja prowadzona w pierwszej osobie to opowieść dziewczyny będącej rówieśniczką autorki. Opowieść o życiu czteropokoleniowej rodziny od zakończenia wojny zajmującej to samo mieszkanie, w zabytkowej lwowskiej kamienicy. A ściślej, o losach czterech kobiet z tej rodziny: despotycznej prababki, babki – zahukanej Aby, niedoszłej malarki, matki – samowolnej Marianny, śpiewaczki operowej i wreszcie samej narratorki, która studiuje na ASP. Mężczyzn w domu nie ma. Jeden zginął w łagrze, inny się zapił, kolejny wyjechał. Sowiecka przeszłość ciąży nieprzezwyciężalną traumą i manifestuje się ceremoniałem starannego zamykania mieszkania na noc: „Niespodziewany dzwonek do drzwi, gdy już się było w łóżku, grzmiał jak trąby aniołów głoszące nadejście sądu ostatecznego, jak nożem oddzielał miękką domową przeszłość od gwałtownej teraźniejszości – to mogli być oni, a oni mieli nad ludźmi całkowitą władzę i wolno im było zrobić wszystko: porwać, zabić, poddać torturom”.
Sowiecka rzeczywistość z czasem odkształca poczucie narodowej tożsamości – prababka odnosi się z pogardą do „miejscowych”, jak nazywa Ukraińców, oraz panicznie lęka się „banderowców”, Aba mówi po rosyjsku, ale jest polską patriotką, Marianna w latach osiemdziesiątych dołącza do antysowieckiej opozycji, przechodzi na język ukraiński i mówi o sobie: „Jestem Ukrainką z wyboru”. Oddaje życie za swoją nową ojczyznę – ginie od kuli snajpera podczas demonstracji w 1989 r. Nacjonaliści z czarno-czerwonymi flagami i znaczkami „kształtem zbliżonymi do swastyki” przychodzą marszową kolumną, śpiewającą „coś wojowniczego”, na odsłonięcie tablicy upamiętniającej Mariannę. Jej córka na ich widok wpada najpierw w panikę (obawia się antypolskiej awantury), a potem w osłupienie: „Rety, oni przyszli oddać Mamie hołd”. Ta ćwierć-Polka, pół-Rosjanka, określa się tak jak artysta, który niegdyś był kochankiem jej matki, a po latach staje się jej własnym partnerem: „Jestem mieszańcem. Człowiekiem pogranicza. […] jestem narodowości lwowskiej”.
Całość artykułu w dzisiejszej "Gazecie Polskiej Codziennie"