Mój kraj
Mojego kraju już nie ma. Istnieje on co najwyżej w marzeniach, wspomnieniach, lekturach.
Mój kraj wraca na pożółkłych kartach listów z Workuty, zapełnionych nienagannym kaligraficznie pismem ojca, przysłanych długo przed moim urodzeniem i przechowanych przez babkę. Przez te zetlałe kartki prześwitują moje dziecięce wspomnienia: tata usiłuje nauczyć mnie (bezskutecznie!) orientacji w lesie – wszak córka partyzanta powinna las mieć we krwi… Mój kraj ożywa wraz ze wspomnieniem zgryzoty dziadka, gdy ten stary pepeesowiec dowiedział się, że jeden z jego wnuków dołączył do grona marcowych pałkarzy w 1968 r. Głos mojego kraju słyszę w gromkim ulicznym okrzyku z czasów stanu wojennego: „Nie ma wolności bez Solidarności!”. Słyszę go w zapamiętanych rozmowach z Lidią Ciołkoszową, prowadzonych w Londynie w 1989 i 1990 r. I także w gniewie mojej śp. matki, która wobec publikacji tzw. listy Macierewicza odpiera moje zarzuty, że pośpiech doprowadził do pomyłek: „I co z tego?! Jaki jest koszt? Że dwie, trzy osoby niesprawiedliwie pomówione nie zostaną posłami?! Wiele milionów obywateli nie jest posłami i dobrze się miewa. To nie powód do lamentu. Politycy zawodzą niczym stare baby. Gdyby mężczyźni mojego pokolenia tak się mazgaili przy byle niewygodzie, we wrześniu ’39 nikt nie wyszedłby w pole. Nie widzisz lasu spoza drzew. A bez lustracji, bez oczyszczenia i napiętnowania nikczemności Rzeczpospolita zgnije!”.
No i, jak wiadomo, faktycznie zgniła. Nie była już moim krajem, stała się znów obcym terytorium, obszarem wygnania.
Miłość mimo doświadczeń
Głos mojego kraju drży także w wyznaniu Jakuba Karpińskiego, które z końcem mrocznej dekady lat 80. znalazłam w książce „Taternictwo nizinne”, gdy emigracyjny kwartalnik „Puls” przekazał mi ją do recenzji: „Dla wielu ludzi Polska jest bliższa poezji, przeszłości i marzeniom – niż prozie i teraźniejszości. Jeśli czyimś narzędziem jest słowo, powinien, jak mi się zwykle zdawało, wiedzieć o teraźniejszości i nie brać marzeń za rzeczywistość. Gomułka lub jakiś jego następca, policjanci i komuniści są częścią Polski rzeczywistej; dużo od nich zależy, ale nie każdemu są w stanie podyktować, czym Polska jest. I choć bywa to kraj nieprzyjemny w doświadczeniu, to uczucia są często na doświadczenie mało wrażliwe. Uczuciom i odczuciom wystarcza, że kraj ten może być całkiem udany w zamysłach, w projekcie, w niektórych swoich właściwościach w przeszłości”.
Tak, to o mnie. Jak daleko sięgam pamięcią, mój kraj jest „nieprzyjemny w doświadczeniu”, a miłość do niego rodzi się pomimo tego doświadczenia, jest nań „mało wrażliwa”.
Gdy podniecona perspektywą dorosłości zbierałam się do pierwszej klasy, matka opowiedziała mi o łagrowej przeszłości ojca i – żeby rzecz wyjaśnić siedmiolatce – zrobiła krótki kurs najnowszej historii, zaznaczając, że nie powinnam tą wiedzą dzielić się z koleżankami. Nie posłuchałam jej, ale i tak nie trafiłam na zrozumienie. W podstawówce tylko jedna osoba w klasie, poza mną, znała właściwe znaczenie słowa „Katyń”, a w liceum też tylko jedna rozumiała skrót KOR. Pierwsza była córką reżimowego dziennikarza, druga, tak jak ja, pochodziła z rodziny akowskiej, wsłuchanej w Wolną Europę. Zżyłam się z poczuciem obcości – od rówieśników z reguły dzieliła mnie bariera wspomnień moich rodziców i ich przyjaciół, którzy zbierali się u nas w niedziele, by kłócić się o przewrót majowy, sypać anegdotami z konspiracji oraz z niemieckich i sowieckich obozów, także stalinowskich więzień. Sic! Martyrologia nie była wówczas w cenie, ta generacja broniła się kpiną przed traumą własnej tragedii.
Tym samym jednak mój kraj trwał głównie w przeszłości.
Koty z Cheshire
Cud zbiorowej identyfikacji odkryłam po Sierpniu. Na nieformalnym jeszcze spotkaniu zrewoltowanych studentów, którzy później stworzyli warszawski NZS, czułam się jak Alicja w Krainie Czarów. Niemożliwe! Nie jestem sama! Ludzie wokół mnie myślą podobnie… To jest mój kraj!
No, ale nie trwało to długo. Wraz z rozwojem wydarzeń, w latach osiemdziesiątych ci ludzie – niczym Kot z Cheshire – stopniowo znikali. Przeważnie wyjeżdżali. Nie-którzy ginęli, umierali albo diametralnie się zmieniali. Wokół nieuchronnie zastygała opresyjna codzienność nieprzyjaznego państwa, „nieprzyjemna w doświadczeniu”. Polska znów majaczyła co najwyżej „w zamysłach, w projekcie”.
Nadszedł wszelako rok 1989 i bardzo chciało się uwierzyć w przełom: że oto pęka lawa, „z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa”. Wyleniałe, zrezygnowane, przygniecione brzemieniem trudnych lat koty z Cheshire zaczęły wylegać na powierzchnię, szukać swojego miejsca w lepszych, jakoby, czasach. Niektóre znalazły. Tych jednak było bardzo mało. Większość rozgoniono kamieniami pogardy, bo nieudacznicy…
Trwaj, chwilo…
Z biegiem lat koty z Cheshire zniknęły z kretesem. Wokół rozciągał się obcy kraj, rządzony przez cyników i karierowiczów, poniewierających tym, co kiedyś nauczono mnie cenić i poważać. Jaka bezinteresowność? Jaka wolność? Godność? To czyste frajerstwo, trzeba ustawić się z wiatrem! I trzepać kasę!
Jeszcze tylko na krótką chwilę wezbrała nadzieja i… spadła w błoto smoleńskie. A jednak prawdę mówią, że umiera ostatnia.
Oto w sobotę, dla porządku (z poczucia obowiązku?) włączyłam transmisję konwencji wyborczej Andrzeja Dudy w TV Republika. Przecież wiadomo, że nie Duda wygra, próżne wysiłki, ale niech transmisja leci, skoro sprzątam…
I cóż to?! Przecieram oczy – przez ekran monitora wpływa mi do domu mój kraj. Przecież – jak zwykłam myśleć – nieobecny, zaklęty w przeszłości niczym mucha w bursztynie. A tu mój kraj śpiewa głosem Natalii Niemen, przestrzega przed chocholim tańcem ustami Zelnika, z Rewińskim puentuje krotochwilnie patos wiersza Broniewskiego, przemawia szlachetnością doświadczenia Zofii Romaszewskiej… Czy to się naprawdę dzieje? Czy ulotna materia tęsknoty może się uobecnić w rzeczywistości?
Tak, najwidoczniej może. Oto wchodzi na mównicę kandydat na prezydenta i opowiada, jak dziadek uczył go, że rzetelność popłaca. Wariat? Nie załapał, o co chodzi? Że o sprytny szwindel?
Niewykluczone. Ale wariat z tych, o których pisał Mickiewicz w szkicu „O ludziach rozsądnych i ludziach szalonych”. Wariat z mojej zapomnianej ojczyzny, w której jeszcze wierzono w dekalog, przyzwoitość i dobro wspólne. Wierzono, że człowiek człowiekowi bratem, nie wilkiem. Czyżby ten młody, żarliwy mówca znał tę ziemię? Czyżby wierzył, że można ją – na oceanach prostackiego cwaniactwa i oportunizmu – jednak odnaleźć? Czyżbym ja kiedyś jeszcze mogła żyć we własnym kraju? W naprawdę moim kraju?!
A, to już mniejsza, czy on wygra, czy przegra. Ta łódź wiezie nadzieję, niechaj więc płynie jak najdłużej. „Trwaj, chwilo, jakże jesteś piękna”.