Skąd przychodzimy?
Podwaliny rzeczywistości, w której dzisiaj żyjemy, kładziono po wojnie. Nie w dwudziestoleciu, jak chcieliby wierzyć konserwatyści i nie po 1989 r., jak sądzą rzecznicy „fajnej Polski”.
Że III RP stanowi kontynuację PRL‑u, nie trzeba chyba już dzisiaj przekonywać nikogo, kto ma jakie takie pojęcie o historii najnowszej. Świadomość ta obecna jest nawet w załganej polszczyźnie, którą na co dzień się posługujemy – przełom roku 1989 określa się mianem „transformacji”, co według „Słownika Języka Polskiego” oznacza „proces przemiany, przeobrażenie, przekształcenie”, nie zaś samodzielną kreację. Tę językową intuicję potwierdza potoczne doświadczenie. Wyraźne znamiona ciągłości wobec PRL‑u nietrudno odnaleźć w kształcie i sposobie działania instytucji państwowych, w strukturze społecznej, także w sferze symbolicznej. Podobna ciągłość między II RP a PRL‑em została skutecznie unicestwiona za sprawą wojny, porozumień jałtańskich oraz sowieckiej okupacji. Wojenna hekatomba, zmiana granic, masowe migracje, komunistyczna inżynieria społeczna – wszystko to sprawiło, że w latach pięćdziesiątych formowała się nad Wisłą całkiem nowa państwowość, organizowana nie jako kontynuacja, ale wręcz jako zamierzona negacja poprzedniej. W jej obrębie zmasakrowana tkanka narodu polskiego posłużyła za budulec nowej, całkiem odmiennej struktury społecznej. Dzisiejsza Polska rodziła się w czasach stalinizmu.
Kainowe piętno
Nie jest to przyjemna obserwacja, ani tym bardziej zaszczytna genealogia i pewnie dlatego nasza zbiorowa psyche uparcie ją ignoruje lub kontestuje. Bardzo wyraźnie widać to w literaturze, w której obraz rzeczywistości tego okresu istnieje zaledwie fragmentarycznie. Utwory pisane na bieżąco, pod dyktat socrealizmu są artystycznie oraz poznawczo bezwartościowe, nie nadają się do czytania.
Twórczość emigracyjna siłą rzeczy nie mogła w tym zakresie uzupełnić braków w dorobku krajowym. Wysiłek rekapitulacji ówczesnych doświadczeń podjęty podczas odwilży przez tzw. literaturę obrachunkową nie przyniósł szczególnie imponujących rezultatów i szybko został poniechany. Potem do lat pięćdziesiątych już niechętnie wracano, „Portret” Sławomira Mrożka był jednym z nielicznych wyjątków.
W rezultacie dysponujemy wprawdzie dość bogatym piśmiennictwem wspomnieniowym z tego okresu, ale artystycznych świadectw mamy niewiele, a te, które powstały, częściej obrazują różne zakamarki i peryferie tamtej rzeczywistości, niż dążą do syntezy. Taki charakter ma proza Tyrmanda, Nowakowskiego, Hłaski. Nieco rozleglejszą perspektywę próbowali nakreślić niektórzy autorzy współcześni – Janusz Krasiński w „Na stracenie”, „Twarzą do ściany” i „Niemocy”, Bronisław Wildstein w „Czasie niedokonanym”, Jan Polkowski w „Śladach krwi”. Ich wysiłki jednak w III RP konsekwentnie zagłuszano i marginalizowano. Nie przypadkiem, bo jej elity w dużej, może nawet przeważającej części dziedziczą po rodzicach i dziadkach „kainowe piętno” tego czasu, toteż wolą o nim zapomnieć.
Heroizacja przeszłości
Przywrócić pamięć usiłują natomiast duchowi spadkobiercy ofiar „rewolucji łagodnej jak szyja łabędzia” (określenie Tadeusza Różewicza z 1946 r.) Z niemałym sukcesem: w ciągu ostatnich kilkunastu lat zdołali stworzyć i naprawdę szeroko rozpowszechnić mit Żołnierzy Wyklętych. Być może udało się to tak dobrze nie tylko dlatego, że jest to mit autentyczny, w przeciwieństwie do różnych, na siłę, ale bez powodzenia preparowanych legend III RP – wyborów czerwcowych, opowieści Okrągłego Stołu itp. Może „Inka”, rotmistrz Pilecki, „Rój” i „Łupaszka” zyskują coraz więcej admiratorów także dlatego, że heroizują epokę powojenną. Zamiast wspomnienia obarczonego wyrzutami sumienia za czyny rodzimych oprawców, wstydem „zniewolonych umysłów”, upokarzającą „hańbą domową” Wyklęci podsuwają reminiscencje niezłomnej walki i bohaterstwa, które potomnych napawają dumą. Pozwalają wyśledzić w tym mateczniku współczesnej polskości także wielkość i wzniosłość, nie samą nikczemność. Godzą nas moralnie z pamięcią trudnej do zaakceptowania, ale wciąż niepokojąco bliskiej przeszłości.
Jednak stalinowskie zbrodnie z jednej, a zbrojny opór z drugiej strony nie wyczerpują historii powojennej, nie tworzą pełnego spectrum ówczesnych zjawisk, aktywności, postaw. Stanowią punkty skrajne, między którymi rozciąga się bezmiar codzienności konstytuującej się wówczas na nowych zasadach, w tym przeobrażeń społecznych na skalę wcześniej w dziejach Polski bodaj nieznaną.
Dopóki w zbiorowej pamięci nie odtworzymy szczegółowo obrazu tych lat, dopóki ich nie uporządkujemy, nie ogarniemy w całej ich komplikacji i nie zrozumiemy powstałych wtedy mechanizmów, dopóty nie ustalimy, w jaki sposób doświadczenie połowy XX w. odcisnęło się na świadomości następnych pokoleń. Nie zdołamy też dotrzeć do prawdy o naturze naszej obecnej wspólnoty narodowej, o emocjach, jakim ulega, lękach, które skrywa, o utrwalonych wzorach zachowań, sposobach myślenia i reakcjach tzw. milczącej większości. Musimy szczerze, bez niedomówień i mistyfikacji wyjaśnić sobie, skąd przychodzimy, żeby zrozumieć, kim jesteśmy i dokąd idziemy. W tym procesie samopoznania kluczową rolę odgrywa literatura. Dlatego szkoda, że jej udział w kształtowaniu wizerunku lat pięćdziesiątych jest tak mizerny. Tym bardziej że obfitują one w przejmujące historie i barwne postaci.
Sztuka przetrwania
Przekonuje o tym powieść Marka Ławrynowicza pt. „Patriotów 41”, opublikowana pod koniec ubiegłego roku w wydawnictwie Zysk i s-ka. To ciepła, bezpretensjonalna relacja o perypetiach lokatorów dwupiętrowej kamienicy w podwarszawskim Miedzeszynie. Budynek wzniesiony w latach trzydziestych XX w. wspólnym wysiłkiem kilku żydowskich rodzin miał być dla nich przystanią na starość. Podczas okupacji Niemcy otoczyli go murem getta. W 1942 r. mieszkańców wywieźli do Treblinki. Ich miejsce zajęli niemieccy oficerowie i volksdeutsche. Gdy ci z kolei uciekli przed nadciągającą Armią Czerwoną, okoliczna ludność rozgrabiła zgromadzone tu sprzęty i utensylia. Z czasem zaczęli wprowadzać się nowi lokatorzy.
Kogóż tu nie ma? Kiepsko piśmienny chłop z Lubelszczyzny, któremu władza ludowa otworzyła drzwi do kariery najpierw w Milicji Obywatelskiej, a potem w Urzędzie Bezpieczeństwa; matka Żołnierza Wyklętego zakatowanego w więzieniu; rodzina oddanego swojej profesji kolejarza; ocaleniec z Dachau, który przywędrował do kraju z drżącym pieskiem w objęciach – przed wojną nadzieja bogatej adwokackiej rodziny, teraz skromny gryzipiórek w biurze meldunkowym; dalej filigranowy urzędnik nowej administracji, rozkochany w swojej zwalistej żonie z przedmieścia; następnie repatrianci z Galicji Wschodniej; także wybitna aktorka, której karierę unicestwiła kochanka partyjnego aparatczyka i która teraz zarabia jako sekretarka w szkole; wreszcie znerwicowana panna z dzieckiem, które miejscowa plotka uznaje za pomiot gwałtu dokonanego przez esesmana, podczas gdy w istocie jest ono dzieckiem warszawskiego powstańca. Melanż ludzkich losów wytrąconych ze swoich kolein, zdruzgotanych przez wojnę i bolszewicką przemoc, skazanych na wysiłek adaptacji do nowych, egzotycznych porządków. Bezładna zbieranina ludzi, których właściwie prawie nic, poza językiem, nie łączy, a którzy muszą mieszkać pod jednym dachem, zatem stopniowo budują pod nim wspólnotę. Z reguły za cenę zatajenia własnej przeszłości, często kosztem rezygnacji z niegdysiejszych ambicji, kosztem akceptacji okoliczności nieznośnych, ale zarazem niemożliwych do pokonania. W tym osobliwym świecie można żyć tylko teraźniejszością, a gdy ona się zmienia – np. z nadejściem odwilży albo znów w latach sześćdziesiątych – dostosowywać się do nowych warunków, wykorzystywać nieoczekiwane możliwości. Płynąć z prądem, bo wydaje się zbyt silny, by mu się przeciwstawiać.
Taką lekcję odebrała współczesna Polska u swego zarania. Cóż dziwnego, że nadal ją odrabia?