O czym zapomniała „Wyborcza”
Kilka dni temu „Gazeta Wyborcza” zamieściła artykuł zatytułowany „Haracz na PSL”.
Mechanizm słusznie napiętnowany przez Wojciecha Czuchnowskiego, Marcina Kąckiego i Marcina Kobiałkę jest prosty, by nie powiedzieć prostacki. Polskie Stronnictwo Ludowe decyzją swojej Rady Naczelnej ustaliło 25 lipca 2003 r., że każdy urzędnik rekomendowany przez partię na stanowisko w którymś z resortów państwa musi płacić 3 proc. swojej pensji na jej konto. Jeśli przestanie płacić, straci rekomendację, a w praktyce, jak łatwo się domyślić – stanowisko.
Tekst w „Wyborczej” kończy się kasandryczną wypowiedzią konstytucjonalisty Piotra Winczorka, który patrząc na standardy ludowców, wieszczy koniec służby cywilnej w Polsce.
Wygodna skleroza
Trudno się nie zgodzić z wymową tekstu dziennikarzy z Czerskiej. Mamy tu kolejny dowód na prawdziwość tezy, że PSL to partia, której racja bytu sprowadza się do dystrybucji posad i stołków. A jednak tekst „Haracz na PSL” budzi wątpliwości. Zabrakło w nim informacji o tym, że identyczne praktyki są normą u koalicjanta PSL – Platformy Obywatelskiej. Czy to przypadek? Być może. Podobnie jak przypadkiem pracownicy Michnika mogli zilustrować swój materiał zdjęciem Jana Burego, znanego ostatnio z przeszukań, które CBA przeprowadziło w jego mieszkaniach. Zapomnieli, nie wiedzieli – a w kampanię Tuska ustawiania PSL do pionu wplątali się całkiem niechcący.
Warto jednak zatem odświeżyć pamięć Czuchnowskiego i jego kolegów, ale też czytelników „Gazety Polskiej Codziennie”. Zacznijmy zatem od uchwały PO z 2007 r., którą opublikował portal Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Czytamy w niej: „Członkowie PO sprawujący funkcje publiczne z ramienia PO zobowiązani są do płacenia na rzecz partii do 10 proc. miesięcznego wynagrodzenia z tytułu sprawowanych funkcji – środki te są traktowane jako darowizny na rzecz PO w regionie, na terenie którego członek PO sprawuje funkcję publiczną. Zarząd Regionu podejmuje uchwałę o wysokości opodatkowania się osób sprawujących funkcje publiczne z ramienia PO w danym regionie”.
Jak sugerowała Joanna Lichocka w swoim wywiadzie-rzece z Andrzejem Zybertowiczem, są pewne przesłanki, by sądzić, że wcześniej zobowiązania finansowe były nakładane nie tylko na członków PO. Wskazówką jest tu depesza IAR z 30 maja 2007 r. dotycząca Jerzego Millera: „W regionie mazowieckim politycy, którzy otrzymali funkcje z rekomendacji PO, mają płacić 5 procent swojej pensji na partyjne konto, nawet jeśli do partii nie należą. »Nic o tym nie wiem i nie płacę. To w ogóle jakieś niedobre rozwiązanie. Powinny się liczyć kwalifikacje, a nie jakaś niejasna kategoria rekomendacji« – mówi »Rzeczpospolitej« wiceprezydent Warszawy Jerzy Miller, który był rekomendowany przez Platformę, ale do niej nie należy”.
„[…] widocznie był jakiś mechanizm, na podstawie którego oczekiwano od niego pieniędzy. Skandal wybuchł właśnie po tym, gdy powiedział, że niczego płacić nie będzie. Po publikacjach medialnych uchwałę zmieniono” – pisała Joanna Lichocka.
Skala problemu
Rozmówca Joanny Lichockiej, prof. Andrzej Zybertowicz przywołał ustalenia „Pulsu Biznesu”, który opublikował w 2012 r. listę 428 działaczy Platformy, członków ich rodzin i znajomych, którzy objęli stanowiska kierownicze w spółkach i instytucjach publicznych. Kto wie, czy ta rzesza jakże przyzwoitych ludzi nie odprowadza do kasy partii Tuska pieniądzy nie mniejszych niż te, o których pisali dziennikarze „Wyborczej” w kontekście PSL – 2 mln zł rocznie. A może i wielokrotnie większe, jeśli weźmiemy pod uwagę, że np. pensja Aleksandra Grada, prezesa spółki PGE PEJ1, zajmującej się energią jądrową, wynosiła 110 tys. zł miesięcznie… W tej sytuacji można lepiej zrozumieć, dlaczego Platforma, która opanowała całkowicie instytucje państwa polskiego, tak gorąco wyrywała się do obcięcia finansowania partii z budżetu.
Rzecz jasna nie są to pieniądze, które by w skali państwa istotnie ważyły w wydatkach – a w każdym razie nie decydują o być albo nie być Rzeczypospolitej. Być może istotniejsze od ich wartości są relacje, które kształtują się za ich sprawą między partiami a urzędami państwa. Jak słusznie sugerował prof. Zybertowicz, w tego rodzaju sieciach klientystycznych ludzie uczciwi, nieuwikłani w żadne zależności są uważani za zagrożenie i w miarę możliwości eliminowani. „Potem się okazuje, iż zaburzony został proces reprodukcji fachowców, powstaje np. luka pokoleniowa, która odbija się na jakości pracy instytucji”.
Całość artykułu w "Gazecie Polskiej Codziennie"