Opinie
• 26.01.2014 18:28
Podzwonne dla polskiej inteligencji
„Kończący się wiek jest zarazem końcem wieku inteligencji, takiej, jaką oglądało kilka pokoleń Polaków – pisał krótko przed śmiercią Władysław Terlecki.

„Kończący się wiek jest zarazem końcem wieku inteligencji, takiej, jaką oglądało kilka pokoleń Polaków – pisał krótko przed śmiercią Władysław Terlecki. – Podobnie przed przeszło stu laty definitywnie odchodziła w mroki historii szlachta polska”.
Te słowa pochodzą sprzed piętnastu lat, kiedy o roli i losie polskiej inteligencji wiele dyskutowano. Po dziesięciu latach transformacji ustrojowej, w przededniu wejścia do Unii Europejskiej, rosły obawy, że w uformowanym na wzór zachodni społeczeństwie dla inteligentów zabraknie miejsca. I że schodząc ze sceny dziejowej, zabiorą ze sobą jedną z najcenniejszych tradycji XIX i XX w.: swój etos służby społecznej, oddanie ideałom wolności i niepodległości. Zastanawiano się, jak temu zapobiec – obszerna dyskusja pt. „Czy zmierzch inteligencji?” toczyła się w „Rzeczypospolitej” na przełomie stuleci, ale obecna była i w innych pismach. Rozwój wydarzeń potwierdził obawy. Dzisiaj o posłannictwie inteligencji, jej aktualnej funkcji i celach nikt już nie rozprawia – temat należy do przeszłości.
Odrzucony etos
Wielka szkoda, bo nawet jeśli inteligencja uległa nieuniknionym procesom restrukturyzacji społecznej, zespół kultywowanych przez nią wartości należało ocalić. Gdyby to się udało, III Rzeczpospolita nie byłaby może ledwie kiepską atrapą państwowości.
Pod koniec pierwszej dekady jej istnienia alarmował Terlecki: „Inteligent został wypędzony z wysokich urzędów państwowych, gdzie królują tzw. specjaliści z różnych dziedzin życia publicznego. Głosy ostatnich polskich inteligentów nie są tam wysłuchiwane.
Bezimienna najczęściej grupa polityków, wydzierających sobie stołki i myślących o własnych karierach, te stare modele służby społecznej odrzuca jako relikty przebrzmiałej historii. Koncepcje etyczne Conrada, Abramowskiego, Petrażyckiego, Dąbrowskiej, Ossowskiej – żeby wymienić kilka choćby nazwisk z wielkiego areopagu polskich inteligentów – dla rządzących nie mają żadnego znaczenia, a większość tych nazwisk po prostu nie jest znana. Etos służby społecznej, który przez lata wypracowywała polska inteligencja, nie przemawia już do niczyjej wyobraźni”. Opisane przez Terleckiego prawidłowości z kretesem zdegenerowały polską politykę i scenę publiczną. Obyczaje i poczynania współczesnej – jak się ją nazywa – elity trudno obserwować bez zażenowania. Może i dobrze, że Terleckiemu oszczędzono tego widoku – odszedł wiosną 1999 r., niejako wraz z inteligencją, z którą się identyfikował.
Wspomnienie o nim znaleźć można w tomie wydanym właśnie przez Instytut Książki i miesięcznik „Teatr” pt. „Kto ma mieć pomysły?”. Jest to wybór publicystyki Jerzego Koeniga, znanego krytyka teatralnego, tłumacza, długoletniego dyrektora Teatru TV. Edycja opracowana przez Pawła Płoskiego zawiera teksty z lat 1978–2008.
Świat, który chcieliśmy rozumieć
Czytamy tam: „Te nasze spotkania z Leszkiem – Władysławem Lechem Terleckim – miały bardzo ceremonialny charakter. […] Spotykaliśmy się w którejś z renomowanych restauracji, studiowaliśmy kartę dań, starannie dobieraliśmy menu, uzupełnione butelką markowego wina, deserem, kieliszkiem koniaku i kawą. Nie spiesząc się, toczyliśmy rozmowy, nie przerywając sobie nawzajem w pół słowa, pilnując dyscypliny logicznego wywodu: o literaturze, o historii, o kraju ojczystym, o cudzoziemskiej kulturze bycia, o pożytkach poznawania przeszłości, o pisarzach, o książkach, o przyjaciołach. Była w tym radość odkrywania mądrych stron świata, który ciągle jeszcze dawał się lubić, ba, szanować, i który chcieliśmy rozumieć. Nawet jeśli gdzieś odezwało się jakieś szaleństwo albo zazgrzytała czyjaś głupota. To Leszek podpowiadał ów ton: ton epickiej rozmowy, a nie tego już wtedy pleniącego się warszawsko-żurnalistycznego plotkowania, które wszystko obsmaruje, ubłoci, wykoślawi”.
Jeśli nawet Terlecki podawał „ton epickiej rozmowy”, to Koenig z pewnością świetnie potrafił ją podjąć i prowadzić. Był równie wytrawnym, błyskotliwym i doskonale wykształconym inteligentem, toteż ten szczególny ton odnajdujemy na każdej stronie jego książki pełnej niespiesznego namysłu nad światem, dbałej o rzeczowość i logikę wywodu. Precyzja sformułowań walczy tu o lepsze z urodą stylu, subtelnością ironii. Koenig okazuje się uważnym obserwatorem bieżącego życia teatralnego, nigdy jednak – jego nudnym kronikarzem. Swoje spostrzeżenia umieszcza zawsze w szerokim kontekście zjawisk kulturalnych i społecznych, w rozległej perspektywie historycznej. Tak rodzą się frapujące diagnozy, np. powracające w wielu tekstach przekonanie, że oto na naszych oczach dobiega kresu cała epoka w historii teatru. Epoka, która rozpoczęła się jego Wielką Reformą na przełomie XIX i XX w., wydała potem kilka pokoleń inscenizatorów wizjonerów, a teraz nieuchronnie wyczerpuje się i dogasa. Ponieważ póki jeszcze trwała, silnie sprzęgła losy teatru z burzliwą historią swoich czasów, niewykluczone – sugeruje Koenig – że i teraz tak jest. Być może zatem żyjemy na granicy epok nie tylko teatralnych, ale także historycznych? Zagubieni w zamęcie okresu przejściowego?
Fluctuat nec mergitur
Jeśli tak jest, to unicestwiwszy tradycję polskiej inteligencji, sami pozbyliśmy się umiejętności nawigowania po niespokojnych wodach międzyepoki. W ciągu ostatnich dwóch stuleci to właśnie inteligenci zwykli określać położenie i wyznaczać prawidłowy kurs. To oni rozpoznawali sytuację, formułowali społeczne i polityczne diagnozy, a także tworzyli wzory adekwatnych zachowań i atrakcyjne projekty na przyszłość. Lumpenelita, która ich zastąpiła, ani tego nie potrafi, ani nie chce się nauczyć, ponieważ, jak to zauważył Terlecki, „stare modele służby społecznej odrzuciła jako relikty przebrzmiałej historii”. Okręt wyzbyty urządzeń nawigacyjnych wydaje się skazany na zatonięcie, przeciwnie niż staroświeckie inteligenckie żaglowce, jak choćby ten, na który Koenig często się powołuje – środowisko zgromadzone wokół założonego przez Leona Schillera „Pamiętnika Teatralnego”, opatrzonego znamienną dewizą: fluctuat nec mergitur (rzuca nim fala, lecz nie tonie).
Lektura książki „Kto ma mieć pomysły?” przypomina ludzi, dzieła i sprawy, dzięki którym odcięta żelazną kurtyną, przygnieciona komunizmem Polska nie była bynajmniej zapadłą europejską prowincją. Wbrew przeciwnościom pielęgnowała ambicje intelektualne i artystyczne, które przynosiły jej teatrowi światowe uznanie. Czytając Koeniga, można na powrót odetchnąć niegdysiejszą atmosferą inteligenckiego świata, w którym żyło się biedniej, mniej żarłocznie, ale o ileż ciekawiej, gustowniej i mądrzej niż na współczesnym rozwrzeszczanym i pstrokatym targowisku celebryckiej próżności.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie
Wczytuję ocenę...
Wczytuję komentarze...
Te słowa pochodzą sprzed piętnastu lat, kiedy o roli i losie polskiej inteligencji wiele dyskutowano. Po dziesięciu latach transformacji ustrojowej, w przededniu wejścia do Unii Europejskiej, rosły obawy, że w uformowanym na wzór zachodni społeczeństwie dla inteligentów zabraknie miejsca. I że schodząc ze sceny dziejowej, zabiorą ze sobą jedną z najcenniejszych tradycji XIX i XX w.: swój etos służby społecznej, oddanie ideałom wolności i niepodległości. Zastanawiano się, jak temu zapobiec – obszerna dyskusja pt. „Czy zmierzch inteligencji?” toczyła się w „Rzeczypospolitej” na przełomie stuleci, ale obecna była i w innych pismach. Rozwój wydarzeń potwierdził obawy. Dzisiaj o posłannictwie inteligencji, jej aktualnej funkcji i celach nikt już nie rozprawia – temat należy do przeszłości.
Odrzucony etos
Wielka szkoda, bo nawet jeśli inteligencja uległa nieuniknionym procesom restrukturyzacji społecznej, zespół kultywowanych przez nią wartości należało ocalić. Gdyby to się udało, III Rzeczpospolita nie byłaby może ledwie kiepską atrapą państwowości.
Pod koniec pierwszej dekady jej istnienia alarmował Terlecki: „Inteligent został wypędzony z wysokich urzędów państwowych, gdzie królują tzw. specjaliści z różnych dziedzin życia publicznego. Głosy ostatnich polskich inteligentów nie są tam wysłuchiwane.
Bezimienna najczęściej grupa polityków, wydzierających sobie stołki i myślących o własnych karierach, te stare modele służby społecznej odrzuca jako relikty przebrzmiałej historii. Koncepcje etyczne Conrada, Abramowskiego, Petrażyckiego, Dąbrowskiej, Ossowskiej – żeby wymienić kilka choćby nazwisk z wielkiego areopagu polskich inteligentów – dla rządzących nie mają żadnego znaczenia, a większość tych nazwisk po prostu nie jest znana. Etos służby społecznej, który przez lata wypracowywała polska inteligencja, nie przemawia już do niczyjej wyobraźni”. Opisane przez Terleckiego prawidłowości z kretesem zdegenerowały polską politykę i scenę publiczną. Obyczaje i poczynania współczesnej – jak się ją nazywa – elity trudno obserwować bez zażenowania. Może i dobrze, że Terleckiemu oszczędzono tego widoku – odszedł wiosną 1999 r., niejako wraz z inteligencją, z którą się identyfikował.
Wspomnienie o nim znaleźć można w tomie wydanym właśnie przez Instytut Książki i miesięcznik „Teatr” pt. „Kto ma mieć pomysły?”. Jest to wybór publicystyki Jerzego Koeniga, znanego krytyka teatralnego, tłumacza, długoletniego dyrektora Teatru TV. Edycja opracowana przez Pawła Płoskiego zawiera teksty z lat 1978–2008.
Świat, który chcieliśmy rozumieć
Czytamy tam: „Te nasze spotkania z Leszkiem – Władysławem Lechem Terleckim – miały bardzo ceremonialny charakter. […] Spotykaliśmy się w którejś z renomowanych restauracji, studiowaliśmy kartę dań, starannie dobieraliśmy menu, uzupełnione butelką markowego wina, deserem, kieliszkiem koniaku i kawą. Nie spiesząc się, toczyliśmy rozmowy, nie przerywając sobie nawzajem w pół słowa, pilnując dyscypliny logicznego wywodu: o literaturze, o historii, o kraju ojczystym, o cudzoziemskiej kulturze bycia, o pożytkach poznawania przeszłości, o pisarzach, o książkach, o przyjaciołach. Była w tym radość odkrywania mądrych stron świata, który ciągle jeszcze dawał się lubić, ba, szanować, i który chcieliśmy rozumieć. Nawet jeśli gdzieś odezwało się jakieś szaleństwo albo zazgrzytała czyjaś głupota. To Leszek podpowiadał ów ton: ton epickiej rozmowy, a nie tego już wtedy pleniącego się warszawsko-żurnalistycznego plotkowania, które wszystko obsmaruje, ubłoci, wykoślawi”.
Jeśli nawet Terlecki podawał „ton epickiej rozmowy”, to Koenig z pewnością świetnie potrafił ją podjąć i prowadzić. Był równie wytrawnym, błyskotliwym i doskonale wykształconym inteligentem, toteż ten szczególny ton odnajdujemy na każdej stronie jego książki pełnej niespiesznego namysłu nad światem, dbałej o rzeczowość i logikę wywodu. Precyzja sformułowań walczy tu o lepsze z urodą stylu, subtelnością ironii. Koenig okazuje się uważnym obserwatorem bieżącego życia teatralnego, nigdy jednak – jego nudnym kronikarzem. Swoje spostrzeżenia umieszcza zawsze w szerokim kontekście zjawisk kulturalnych i społecznych, w rozległej perspektywie historycznej. Tak rodzą się frapujące diagnozy, np. powracające w wielu tekstach przekonanie, że oto na naszych oczach dobiega kresu cała epoka w historii teatru. Epoka, która rozpoczęła się jego Wielką Reformą na przełomie XIX i XX w., wydała potem kilka pokoleń inscenizatorów wizjonerów, a teraz nieuchronnie wyczerpuje się i dogasa. Ponieważ póki jeszcze trwała, silnie sprzęgła losy teatru z burzliwą historią swoich czasów, niewykluczone – sugeruje Koenig – że i teraz tak jest. Być może zatem żyjemy na granicy epok nie tylko teatralnych, ale także historycznych? Zagubieni w zamęcie okresu przejściowego?
Fluctuat nec mergitur
Jeśli tak jest, to unicestwiwszy tradycję polskiej inteligencji, sami pozbyliśmy się umiejętności nawigowania po niespokojnych wodach międzyepoki. W ciągu ostatnich dwóch stuleci to właśnie inteligenci zwykli określać położenie i wyznaczać prawidłowy kurs. To oni rozpoznawali sytuację, formułowali społeczne i polityczne diagnozy, a także tworzyli wzory adekwatnych zachowań i atrakcyjne projekty na przyszłość. Lumpenelita, która ich zastąpiła, ani tego nie potrafi, ani nie chce się nauczyć, ponieważ, jak to zauważył Terlecki, „stare modele służby społecznej odrzuciła jako relikty przebrzmiałej historii”. Okręt wyzbyty urządzeń nawigacyjnych wydaje się skazany na zatonięcie, przeciwnie niż staroświeckie inteligenckie żaglowce, jak choćby ten, na który Koenig często się powołuje – środowisko zgromadzone wokół założonego przez Leona Schillera „Pamiętnika Teatralnego”, opatrzonego znamienną dewizą: fluctuat nec mergitur (rzuca nim fala, lecz nie tonie).
Lektura książki „Kto ma mieć pomysły?” przypomina ludzi, dzieła i sprawy, dzięki którym odcięta żelazną kurtyną, przygnieciona komunizmem Polska nie była bynajmniej zapadłą europejską prowincją. Wbrew przeciwnościom pielęgnowała ambicje intelektualne i artystyczne, które przynosiły jej teatrowi światowe uznanie. Czytając Koeniga, można na powrót odetchnąć niegdysiejszą atmosferą inteligenckiego świata, w którym żyło się biedniej, mniej żarłocznie, ale o ileż ciekawiej, gustowniej i mądrzej niż na współczesnym rozwrzeszczanym i pstrokatym targowisku celebryckiej próżności.
Źródło: Gazeta Polska Codziennie

