Brzydota trwalsza niż komunizm
Komunizm miał to do siebie, że każdą piękną ideę potrafił zamienić w koszmar. Równość w despotyzm, sprawiedliwość społeczną w rażącą niesprawiedliwość, praworządność w przemoc i bezprawie. Podobnie stało się z modernizmem w architekturze, który zamie
Planiści i architekci zmagający się z gospodarką niedoboru w PRL-u, ograniczeni dyrektywami sekretarzy partyjnych masowo produkowali betonowe osiedla nawiązujące tylko z nazwy do tego, na co niegdyś mówiono modernizm. Michaił Bierdiajew uważał, że nieodłączną częścią komunizmu jest brzydota. Nikt jej nie proklamował, nikt jej nie przywoływał, wpełzała za komunizmem i zostawała na dobre. Alain Besançon zauważył, że ta brzydota okazała się trwalsza od samego komunizmu. Reżimy upadły, betonowe osiedla zostały.
Wciąż ta sama choroba
Architektura w komunistycznej Polsce była wyjątkowo szpetna. Ignorowała perspektywę, estetykę i zwykłą ludzką potrzebę intymności. Nie zaniedbywała - przynajmniej na terenie dużych miast - infrastruktury. Każdy mieszkaniec betonowego osiedla miał w pobliżu przychodnię, przedszkole i szkołę dla dziecka, sieć sklepów, w których kupował papierosy (jeśli były), gazety (które zawsze były), a przy odrobinie szczęścia - cukier i kawałek wędliny. I jeśli te miejsca stały się z czasem przestrzenią bardziej przyjazną, to za sprawą drzew i klombów kwiatowych, które obłaskawiły surowość blokowisk. Niektóre z tych osiedli wyglądają dzisiaj zupełnie ładnie.
Po 1989 r. wydawało się, że idea blokowisk odejdzie do przeszłości razem ze świętem górnika i pochodem pierwszomajowym. Okazało się inaczej. Zrażeni peerelowskim planowaniem postawiliśmy na dowolność i oddaliśmy nasze miasta deweloperom. Bez żadnych dyskusji, ograniczeń i warunków. Efekty już są. W Warszawie na hektarach odgrodzonej zasiekami przestrzeni wyrastają nowe zwaliste bloki (nazywane czasem apartamentowcami) bez infrastruktury - przedszkoli, szkół i przychodni lekarskich. Budowa mającego pomieścić ponad 20 tys. ludności Żoliborza Południowego spowoduje paraliż komunikacyjny całej dzielnicy.
Utracone dziedzictwo inteligencji
Dlaczego tak się stało? Czy jesteśmy skazani na blokowiska niezależnie od ustroju? Gdzie będą uczyły się nasze dzieci? Jak je wychowamy bez kontaktu z kolegami z sąsiedniego podwórka? Czy wyrosną z nich lwy, takie jak z pięknej wspomnieniowej książki Jarosława Abramowa-Newerlego czy nadęte sobki, przyzwyczajone do klasowego apartheidu?
Wystarczy mały spacer od Żoliborza Południowego do pl. Inwalidów, żeby dowiedzieć się, dlaczego sprawy potoczyły się źle. Inteligencja polska po 1918 r. miała pewną wizję modernizacji Polski. Architekci polscy studiowali na zachodnich uniwersytetach, znali stolice europejskie jak własną kieszeń, po doświadczeniu kilku dekad kapitalizmu pod rosyjskimi rządami wiedzieli, że przedsiębiorca (dzisiejszy deweloper) chce zarobić dużo i jak najmniejszym kosztem. Przystępowali do odbudowy polskich miast i miasteczek z solennym postanowieniem, że będą planowali. Postawili na komasację gruntów, małą spółdzielczość i niewysoką zabudowę z terenami zielonymi (koncepcja miasta-ogrodu). Nowa dzielnica Żoliborz miała wytyczone wyraziste centrum - pl. Wilsona z kinem, kawiarniami, sklepami i rozbiegającymi się od niego ulicami. Wybudowano przedszkola, szkoły, instytucje kulturalne. Kolonie żoliborskie były zróżnicowane pod względem standardu, wykończenia i powierzchni mieszkalnej. Zostały jednak tak pomyślane, aby na otwartych podwórkach bawił się syn uniwersyteckiego profesora z dzieckiem stróża. Całość architektury służyła integracji mieszkańców dzielnicy.
Planowanie potrzebne od zaraz
Legenda przedwojennego Żoliborza nie wzięła się z niczego. Narodziła się dzięki pewnej idei miasta, której powrotu rozpaczliwie potrzebujemy dzisiaj. Czy doczekamy się wizjonerów na miarę tych sprzed wojny? Czy sami Polacy oduczą się nareszcie kompulsywnego odruchu sprzeciwu na dźwięk słowa „planowanie”, który wynieśli z PRL-u? Jedno jest pewne. Przedsiębiorcy pragną zysku równie mocno jak my, mieszkańcy miast - infrastruktury, estetyki i wygody. I to nasze dobro powinno stać się kartą przetargową w negocjacjach samorządów z deweloperami. A samorządowcy niech czytają o przedwojennym planowaniu miast. Inaczej będziemy mieli niekończące się powtórki miasteczka Wilanów, miało być dobrze, elegancko, a wyszło, jak wyszło. Do kitu.