Zacznę od wad. Twórcy jednak przemądrzyli i ostatnie 40 minut z 3 godzin filmu - trudno było się powstrzymać przed patrzeniem na zegarek. Każdy piszący wie, że najbardziej skomplikowane jest obszerne przedstawienie tematu w krótkiej formie. Najwidoczniej było to też trudne dla twórców filmu, dlatego tak wiele wątków znalazło się w opowieści, z której można by stworzyć dwa, a przy odrobinie chęci – nawet trzy osobne historie. Choć trzeba przyznać, że, mimo dłużyzny, do końca, w wypełnionej po brzegi sali kinowej, nie wytrzymało zaledwie parę osób. To znaczy, że film wciąga.
Mnie pochłonęła opowieść o procesie powstania nowej broni masowego rażenia – pokazanie pracy najlepszych fizyków epoki, ich toku myślenia, relacjach między sobą i ze światem zewnętrznym dalekim od formuł, eksperymentów, wielkich idei.
W filmie główną rolę „ojca bomby atomowej” Roberta Oppenheimera gra irlandzki aktor Cillian Murphy. Mimo wielkiej sympatii do artysty, przez cały film nie odpuszcza wrażenie, że gra samego siebie, albo jak lubią zarzucać różnym hollywoodzkim aktorom widzowie – z tym samym wyrazem twarzy. Może zgorszę kogoś tym porównaniem, ale uważam że Ryan Gosling lepiej poradził sobie z komiczną rolą lalki „Ken” w konkurującym obecnie o widza z „Oppenheimerem” filmie – „Barbie”.
Natomiast świetnie poradził sobie z zagraniem drugorzędnej roli urzędnika Lewisa Strauss’a - Robert Downey Jr. Ten hollywoodzki odtwórca ról „ulubieńca kobiet”, lub Superbohatera w filmie „Iron Man”, bardzo przekonywująco zamieniał się w łysiejącego amerykańskiego aparatczyka. – Pomyślałem, że w tej charakteryzacji mógłby zagrać Gomułkę, bo jest tak podobny – dodał polskiego akcentu do recenzji kolega z pracy, który też już obejrzał film.
Świetna jest również drugoplanowa postać żony Oppenheimera – Kitty, którą zagrała w filmie Emily Blunt. Pod koniec filmu faktycznie uwierzyłam, że tak wyglądała kobieta, która przeszła wiele u boku geniusza fizyki.
Cieszy ten fakt, że twórcy jednak oszczędnie obeszli się z prawdą historyczną, nie próbując za bardzo naginać jej dla potrzeb poprawności politycznej. Nie próbowano zmieniać płci bohaterów ani innych cech osobowości. Odejścia od prawdy historycznej pod tym względem były naprawdę minimalne w porównaniu z tym, co potrafi zachodni przemysł filmowy w ostatnich latach.
Film „Oppenheimer” jest brytyjsko-amerykańską produkcją, co da się wyczuć przez większość filmu, oprócz jego końcówki, która jest tak amerykańska jak hamburgery McDonalds’a. Przy jednej ze scen złapałam się na myśli – to przecież wypisz, wymaluj scena z bohaterami z filmów Marvela, mity tworzące współczesną tożsamość Amerykanina.
- Czemu ten film powstał akurat w obecnej sytuacji politycznej? – zapytał mnie znajomy. Czy jest tu jakaś głębsza myśl, czy po prostu koincydencja? Choć w obecnej sytuacji geopolitycznej oczywistym jest porównanie do naszych czasów i kolejnego zagrożenia użycia broni nuklearnej przez następców upadłego Związku Sowieckiego w Moskwie. Przodkowie tychże ludzi, którzy dziś siedzą na Kremlu, by dorównać Zachodowi w czasach opisywanych w filmie, trzymali swoich naukowców w łagrowych barakach w warunkach więziennych, wymuszając na nich pracę przemocą. Oni się nie bardzo zmienili, a my? Bohaterowie filmu, jak i postacie historyczne, mieli za zadanie wyprzedzić Związek Sowiecki w wyścigu zbrojeń i ukończyć bombę atomową szybciej niż inni. Jednak jak wiemy z podręczników historii - Amerykanom nie udało się utrzymać w tajemnicy technologii, co doprowadziło do zimnej wojny z ZSRS.
W wyniku zrzucenia w 1945 r. bomb atomowych na Hiroszimie i Nagasaki ucierpiało nawet kilkaset tysięcy osób dotkniętych zarówno wybuchem, jak i promieniowaniem. Warunki wojny dyktują swoje reguły, ale czy chcemy i czy jesteśmy gotowi na powtórzenie historii sprzed osiemdziesięciu lat? Czy może jednak nauczyliśmy się czegoś, jako ludzkość, na własnych błędach?