Herszt grupy, która zaatakowała Amerykę 11 września 2001 roku - Mohamed Atta - rozbił pierwszego Boeinga o wieżę World Trade Center. O tym, że zamach terrorystyczny doszedł do skutku, zdecydowało sporo przypadku. Atta i jego kompan wpadli na lotnisko w Portland, skąd lecieli do Bostonu, mocno spóźnieni, ale mieli bardzo drogie bilety. W końcu bileterzy wpuścili ich na pokład jako ostatnich. Czy to zadecydowało o losach tysięcy ludzi?
W sobotę mija 20. rocznica zamachów, dokonanych przez terrorystów z al-Kaidy w Stanach Zjednoczonych. Zginęło w nich łącznie 2997 osób.
Po uprowadzeniu czterech samolotów pasażerskich porywacze uderzyli w bliźniacze wieże World Trade Center oraz w gmach Pentagonu. Planowany czwarty atak udaremnili walczący z terrorystami pasażerowie. Maszyna rozbiła się w pobliżu Shanksville, w Pensylwanii.
Atakiem dowodził egipski terrorysta Mohamed Atta, który znalazł się na pokładzie samolotu American Airlines 11 z Bostonu do Los Angeles, który został porwany, a następnie uderzył w północną wieżę WTC. Ale niewiele brakowało, by atak spalił na panewce już na samym początku.
Niewiele zabrakło, a Atta nie wsiadłby na pokład Boeinga. Wszystko dlatego, że Atta i inny z porywaczy - Abdulaziz Al Omari - przylecieli do Bostonu, skąd startował AA 11 - samolotem z Portland. Na lotnisko w Portland, jeszcze przed godziną 6.00, przyszli mocno spóźnieni.
Jeden z bileterów wspominał później w wywiadzie dla wlja.com: "Frontowymi drzwiami wbiegło takich dwóch facetów. Rozglądali się, jakby nie wiedzieli, gdzie iść". Mieli bilety pierwszej klasy, za 2400 dolarów. Bileterzy zdecydowali się na przepuszczenie ich na lot do Bostonu, jako ostatnich.
- Panie Atta, jeśli się pan nie pospieszy, spóźni się pan na samolot - usłyszał Egipcjanin. Niestety, się pospieszył. Dotarł do Bostonu, skąd następnie wyruszył w samobójczą misję.