Bezprecedensowa w amerykańskiej historii politycznej afera, która rozgrywa się obecnie wokół osoby Donalda Trumpa, choć na pierwszy rzut oka może wydawać się gwoździem do trumny jego politycznej kariery, w praktyce stanie się raczej katalizatorem jego poparcia, który jedynie zmobilizuje elektorat Trumpa. Przedsmak tego zjawiska mogliśmy obserwować na ulicach Miami przed budynkiem Sądu Federalnego, gdzie zgromadził się pokaźny tłum zwolenników byłego prezydenta. Wielu z nich trzymało tabliczki, sugerujące, że cała zawierucha prawna wokół niego jest jedynie przejawem walki politycznej i zwykłym polowaniem na czarownice – mówi w rozmowie z portalem Niezależna.pl Tomasz Winiarski, amerykanista. Ekspert komentuje ostatnie wydarzenia, związane z postawieniem byłego prezydenta USA w stan oskarżenia.
Były prezydent USA Donald Trump został we wtorek formalnie postawiony w stan oskarżenia w Sądzie Federalnym w Miami na Florydzie w związku z zarzutami przetrzymywania tajnych dokumentów po opuszczeniu Białego Domu. Trump usłyszał 37 zarzutów dotyczących umyślnego przetrzymywania tajemnic dotyczących bezpieczeństwa narodowego, zmowy i utrudniania śledztwa. Nie przyznał się do winy.
W trakcie wizyty w sądzie w Miami urzędnicy pobrali od niego odciski palców, choć podobnie jak w przypadku postawienia mu zarzutów w Nowym Jorku, nie wykonano mu zdjęcia, jakie robi się zwykle oskarżonym. Mediom nie pozwolono na wnoszenie sprzętu do sali sądowej.
W rozmowie z portalem Niezależna.pl Tomasz Winiarski, amerykanista, przypomina, że zwolennicy Trumpa od początku przekonują, iż cały proces jest motywowany politycznie.
Im mocniej przeciwnicy próbują go atakować, tym większe poparcie zyskuje, w szczególności na amerykańskiej prawicy, wśród konserwatywnych wyborców. Wszystko w myśl zasady: nie ważne jak o tobie mówią, ważne, by mówili. Nazwisko, które zdobi wiele luksusowych drapaczy chmur w USA, nie znika z pierwszych stron gazet. Nie ma znaczenia, że w przypadku liberalnych mediów wymieniane jest ono najczęściej w negatywnym kontekście. Zwolennicy Trumpa wydają się stać murem za swoim liderem i nie przyjmują do wiadomości antytrumpowskiej narracji, która wylewa się niemal ze wszystkich lewicowych tytułów za oceanem.
Dodaje, że choć zarzuty kierowane pod adresem Trumpa przez Departament Sprawiedliwości USA brzmią niezwykle poważnie i w teorii, gdyby zostały potwierdzone przed sądem, mogłyby wiązać się z wieloletnią odsiadką za kratami, scenariusz, w którym republikanin trafia do więzienia, wydaje się politycznym science-fiction.
Jednak nawet, gdyby federalnym prokuratorom udało się doprowadzić do skazania byłego prezydenta, zgodnie z amerykańskim prawem nie uniemożliwiłoby mu to startu w wyborach prezydenckich.
W 1920 r. zza więziennych krat w wyborach prezydenckich startował polityk Partii Socjalistycznej, Eugene Debs. Zdołał wówczas uzyskać prawie milion głosów!
Gdyby Trump ponownie dostał się do Białego Domu w 2025 roku, stojąc na czele władzy wykonawczej i mając pod sobą cały Departament Sprawiedliwości, mógłby w praktyce nakazać podległym sobie prokuratorom wycofanie oskarżeń. Gdyby zaś wcześniej został skazany przez sąd, jako urzędująca głowa państwa amerykańskiego mógłby skorzystać z prawa łaski i uniewinnić sam siebie. Owszem, po drugiej stronie Atlantyku wywołałoby to niemałe zamieszanie, bowiem w Ameryce takiego scenariusza nikt jeszcze w praktyce nie sprawdzał, jednak prawnie nic nie stałoby tu na przeszkodzie.
Ze wszystkich kandydatów republikańskich to właśnie Trump ma obecnie największe szanse na pokonanie Bidena. Takiego zdania jest m.in. niezwykle wpływowy na prawicy senator Lindsey Graham z Karoliny Południowej. Z kolei, kongresmen Jim Jordan ze stanu Ohio zwraca uwagę na fakt, że zasiadając w Gabinecie Owalnym, Trump miał szerokie prerogatywy, aby wyniesione przez siebie dokumenty wcześniej odtajnić, co oznaczałoby tylko tyle, że żadne prawo nie zostało złamane.
Wielu konserwatywnych komentatorów zwraca tutaj uwagę na fakt, że Joe Biden po zakończeniu kadencji wiceprezydenta w administracji Baracka Obamy również zabrał ze sobą całą masę poufnych dokumentów. Różnica polega na tym, że w przeciwieństwie do Trumpa, Joe Biden z całą pewnością nie miał mocy, aby te dokumenty odtajnić. W obu przypadkach chodzi o potencjalne złamanie ustawy o szpiegostwie.
Donald Trump, na co uwagę zwrócił m.in. konserwatywny komentator Hugh Hewitt, wyniesionych dokumentów w żaden sposób nie sprzedał ani nie przekazał osobom trzecim. Z drugiej strony pojawiają się zarzuty, jakoby były prezydent niektóre z tych wrażliwych z perspektywy bezpieczeństwa USA dokumentów, pokazywał m.in. takim osobom, jak były szef personelu Białego Domu Mark Meadows oraz jego asystentka. Chodzi o ściśle tajne plany potencjalnego ataku Waszyngtonu na Teheran. Czy faktycznie miało to miejsce? Czy w momencie pokazywania tych dokumentów wciąż posiadały one klauzulę tajności? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań zapewne poznamy w toku prowadzonego postepowania sądowego.
Aby skazać Donalda Trumpa, prokuratorzy będą musieli dowieść przed Sądem Federalnym, że polityk działał intencjonalnie oraz celowo utrudniał prowadzone śledztwo, o co także jest oskarżany. To zaś może okazać się niezwykle trudnym zadaniem.
Warto też pamiętać, że w kwestii swoich prezydenckich aspiracji, Trump z całą pewnością nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.