Środowisko kolarskie w Polsce pogrążyło się w żałobie. W poniedziałek o 7.05. w szpitalu w Radomiu zmarł na chorobę nowotworową trzykrotny mistrz świata i dwukrotny wicemistrz olimpijski Ryszard Szurkowski. Miał 75 lat. - Odszedł największy z wielkich – mówi nam ze smutkiem w głosie Wacław Skarul, inny znakomity kolarz, przyjaciel i współpracownik pana Ryszarda w czasach, gdy prowadził on reprezentację Polski.
Piotr Dobrowolski, niezalezna.pl: Pierwsza myśl, jaka przyszła panu do głowy, kiedy dowiedział się pan o śmierci Ryszarda Szurkowskiego?
Wacław Skarul: Szok. Niedowierzanie. To niemożliwe. Nie On! Wszyscy mu kibicowaliśmy w walce o powrót do sprawności po tym, jak półtora roku w Kolonii miał wypadek w wyścigu amatorów i został sparaliżowany. To był człowiek ze spiżu. Niezniszczalny. Dla mnie to ogromny cios. Najpierw był moim sportowym idolem, potem pracowaliśmy w kadrze narodowej. Pamiętam, jak w 1973 roku, kiedy wrócił do klubu z mistrzostw świata ze złotym medalem, wpatrywałem się w niego jak w obrazek. Jestem o dziesięć lat młodszy i gdy Rysiek triumfował wśród najlepszych kolarzy globu, ja w tym samym czasie wygrałem Spartakiadę Młodzieży. W Dolmelu Wrocław zgotowaliśmy „Szurkowi” królewskie powitanie. Potem, kiedy studiował eksternistycznie na wrocławskiej AWF, otoczyłem go opieką. Pracowałem na uczelni i jeśli tylko potrzebował konsultacji lub pomocy, mógł na mnie liczyć.
W grudniu 1988 roku zastąpił pan Ryszarda Szurkowskiego na stanowisku trenera kolarskiej reprezentacji Polski.
Wcześniej, przez cztery lata, razem pracowaliśmy w kadrze. Rysiek twierdził, że tworzymy duet, który rozumie się bez słów. Uzupełnialiśmy się, bo on miał wielkie doświadczenie ze swojej kariery i oko do zawodników, a ja, przygotowanie akademickie, ponieważ z wykształcenia jestem fizjologiem. Rysio odszedł z drużyny narodowej, bo objął szefostwo w grupie Exbud Kielce. Pierwszym zawodowym teamie w Polsce. Uczestniczył w tym projekcie od początku, bo marzył żeby wprowadzić w polskim kolarstwie profesjonalizm. Można powiedzieć, że będąc trenerem reprezentacji, kontynuowałem jego pracę. Jej efektem było mistrzostwo świata Joachima Halupczoka w 1989 roku i trwająca cztery lata seria zwycięstw naszych kolarzy w kraju i na świecie. W tych sukcesach Rysiek też miał swój udział.
Wiadomo, że Ryszard Szurkowski był wielkim kolarzem. A jaki to był człowiek?
Nigdy się nie wywyższał. Nie pokazywał, że jest mistrzem. Był bardzo ciepły, pełen empatii. Starał się zrozumieć innego człowieka. W trakcie wspólnej pracy w reprezentacji, zdarzało mi się wybuchnąć, bo jestem raptus. Rysio mnie wtedy tonował. Epatował spokojem, choć jak trzeba było, potrafił zdecydowanie zareagować. Oczywiście w kulturalny sposób. Ostatnio byłem na konferencji w Pruszkowie. Zamierzałem odwiedzić państwa Szurkowskich, ale nie mogłem się dodzwonić, a nie chciałem zjawić się u Ryśka niezapowiedziany. Za trzy tygodnie znów zawitam do Pruszkowa, więc obiecałem sobie, że tym razem na pewno się spotkamy. Niestety, los miał inne plany.
Jest jakiś szczególny moment, sytuacja związana z Ryszardem Szurkowskim, która utkwiła panu w pamięci?
Przez te lata przeżyliśmy razem bardzo wiele... Tych zdarzeń było mnóstwo... Najbardziej zapamiętałem jednak odwiedziny u Rysia w klinice w Konstancinie, gdzie rozpoczął rehabilitację po tragicznej w skutkach kraksie w Niemczech. Kiedy wchodziłem do sali, w której leżał, serce szybciej mi biło. Wzruszenie było ogromne, gdy zobaczyłem go przykutego do łóżka. To był niezwykle przejmujący widok, bo Rysiek zawsze był w ruchu. Pełen życia i energii. A wtedy widać było, że jest smutny, ale miał w sobie ten wewnętrzny żar, który sprawiał, że w trakcie kariery zawodniczej dokonywał rzeczy wydawałoby się niewykonalnych. Pogadaliśmy ponad godzinę. Kiedy wychodziłem, podał mi rękę. Uścisk był lekki, ale taki szczery, serdeczny, jak w starych dobrych czasach, gdy był zdrowy. Za drzwiami sali popłynęły mi z oczu łzy...
Mistrz miał jakieś upodobania, zwyczaje?
Szkoląc kolarzy reprezentacji, mieliśmy taki swój mały rytuał. Kiedy po ciężkim dniu, wykończeni o pierwszej, drugiej w nocy kładliśmy się w pokoju hotelowym do łóżek, zawsze wypijaliśmy lampkę, wyraźnie zaznaczam – lampkę! - wina Egri Bikaver.
Zgodzi się pan, że odszedł najlepszy polski kolarz w historii?
Staram się unikać takich określeń. Wolę bardziej neutralne – „jeden z najlepszych”. Ale tu przyznaję panu rację. Ryszard był najlepszy. Dla mnie do mety życia dojechał Ryszard Wielki.