Jan Błachowicz z drzwiami i futryną wszedł do historii mieszanych sportów walki. Wojownik z Cieszyna pokonał w Las Vegas kreowanego na wielką gwiazdę Nigeryjczyka Israela Adesanyę i po raz pierwszy obronił pas mistrza świata UFC wagi półciężkiej (93 kg). W rozmowie z portalem Niezależna.pl nasz mistrz opowiedział o sportowych planach, idolach z dzieciństwa oraz o tym, że jest gotów kupić synkowi... fortepian.
Niezależna.pl: - Wystarczyło 25 minut walki z Israelem Adesanyą, by stał się pan dla Polaków bohaterem narodowym. Jakie to uczucie?
Jan Błachowicz: - Cudowne! Podobne do tego, jakie mi towarzyszyło, gdy we wrześniu w Abu Zabi zdobywałem pas UFC. Nie da się ubrać w słowa emocji, które w takich chwilach są w tobie. Jesteś jak w chmurach. Niebywałe doznania.
Dla Israela Adesanyi walka z panem miała być przepustką do wielkiej kariery. Nigeryjczyk jest typowany na gwiazdę UFC.
- On już jest wielką gwiazdą. Do pojedynku ze mną przystępował z bilansem dwudziestu zwycięskich pojedynków. Myślę, że naszego starcia nigdy nie zapomni, bo jestem pierwszym rywalem, który go pokonał. Na walkę z Izzym miałem przygotowane kilka scenariuszy. Wizualizowałem na przykład, że znokautuję go w drugiej rundzie. Kiedy to się nie udało, wdrożyłem w życie plan B. Ostatecznie o zwycięstwie zdecydowało wskazanie sędziów. Dobrze, że korzystne dla mnie. Jedziemy dalej!
Dziś jest pan jedną z legend UFC. Od czego zaczęła się ta fascynacja sportami walki?
- Miałem 9 lat, kiedy poszedłem na pierwszy trening judo. Myślę, że wpływ na wybór dyscypliny miał fakt, że na moim osiedlu niemal wszyscy koledzy coś trenowali. W tamtych czasach naszymi idolami byli Rambo, Bruce Lee, Jean – Claude Van Damme. Mnie najbardziej imponował ten ostatni. Za dzieciaka podziwiałem też Mike'a Tysona. To dopiero była maszyna do nokautowania! Wszyscy interesowaliśmy się też wrestlingiem, gdzie królował Hulk Hogan. Dziś wiadomo, że tamte walki to był jeden wielki kit, ale kiedy człowiek był młody, to zachwycał się umiejętnościami Hulka. Szybko pokochałem sporty walki, jednak nie spodziewałem się, że aż do tego stopnia zwiążę z nimi swoją przyszłość.
Co czuje zawodnik tuż przed wejściem do oktagonu? Jest stres, strach?
- Emocje i podekscytowanie. Nie ma strachu przed walką. Raczej obawa żeby nie doznać kontuzji i jeśli już pojawia się strach, to tylko przed porażką. Ale generalnie dominuje radość, że za chwilę będę miał możliwość zmierzenia się z klasowym rywalem. Sztuką jest to ciśnienie i emocje przerobić na paliwo, które w trakcie pojedynku doda dodatkowego kopa.
Pana menedżerką jest narzeczona Dorota Jurkowska. Trudno jest oddzielić życie zawodowe od prywatnego?
- Wszystko układa się idealnie. I wyniki sportowe i finansowe. Dorota wykonuje kapitalną pracę. Wiadomo, że na około miesiąc przed walką, w rozmowach dominują tematy zawodowe, ale poza tym nie mamy najmniejszych problemów z oddzieleniem życia rodzinnego od pracy.
Przed wylotem dla Las Vegas na walkę z Adesanyą, opublikował pan w mediach społecznościowych zdjęcie, na którym przybija pan pięścią piątkę swojemu urodzonemu w grudniu synkowi. Janek junior też kiedyś będzie fighterem?
- Przede wszystkim, to chciałbym żeby był szczęśliwy. Oczywiście spróbuję go zainteresować sportem, ale jeśli będzie chciał, powiedzmy, grać na fortepianie, to kupię mu fortepian. Żadnej presji. O tym, co będzie chciał robić w życiu, synek zdecyduje sam. Ale, tak na wszelki wypadek, pod choinkę dostanie bokserskie rękawice (śmiech).
Nie brakuje szaleńców, którzy chcieliby się sprawdzić z mistrzem. Miał pan jakieś zapalne sytuacje, w których, powiedzmy na ulicy, ktoś próbował pana sprowokować do walki?
- Teraz już nie, ale w przeszłości różnie bywało. Tym bardziej, że był czas, kiedy pracowałem „na bramce” w dyskotece. To zajęcie bardzo mi odpowiadało, bo zajmowało czas tylko w weekendy, a w trakcie tygodnia miałem czas na trening. Gdybym zarabiał na życie w korporacji, czy w fabryce, to byłby kłopot z pogodzeniem pracy z obowiązkami sportowymi.
Po obronie pasa nadszedł czas na odpoczynek. Jak pan zamierza spędzić wolny czas?
- Za tydzień z narzeczoną i juniorem wyjeżdżam na działkę. Las, jeziora, psiaki, cisza, spokój. Odetnę się od wszystkiego. Przez dwa tygodnie moja aktywność fizyczna będzie się ograniczać do zmiany kanałów w telewizorze. Potem zacznę się ruszać. Dłuższe spacery, wycieczki rowerowe. Na matę planuję wrócić po miesiącu spokojnego leniuchowania.
Pana kolejnym przeciwnikiem ma być Brazylijczyk Glover Teixeira. Gdzie i kiedy dojdzie do waszego starcia?
- Daję sobie pół roku przerwy. Oczywiście może się zdarzyć, że wcześniej poczuję głód walki. Wtedy poproszę Dorotę, żeby popracowała nad przyśpieszeniem terminu pojedynku. Co do miejsca, to w grę wchodzą dwie lokalizacje. Albo Las Vegas, albo Dubaj.
Jest szansa, że Jana Błachowicza zobaczą w akcji polscy kibice? Rozważa pan stoczenie jednej z najbliższych walk w kraju?
- Gdy cała ta zwariowana sytuacja, jaka panuje obecnie na świecie się unormuje, a Polska otworzy się na sport, to wówczas władze UFC z radością podejmą się organizacji mojego pojedynku u nas. Ale na razie, z powodu pandemii, pozostaje to niestety w sferze życzeń.
Czego życzy się fighterowi przed wyjściem do oktagonu?
- Każdy oczekuje czegoś innego. Ja – szczęścia. Bo jak jest szczęście, to jest i zdrowie i pieniądze. Na Titanicu wszyscy byli piękni i bogaci, ale nie mieli szczęścia i wiemy, jak to się skończyło.