Lubi szybkie i luksusowe samochody. Gdy był szczecińskim radnym, chwalił się swoimi podróżami w najdalsze zakątki świata. Jak twierdzi kilku jego byłych pacjentów, kiedy brał od nich pieniądze, nie wahał się nawet przez chwilę. – Wyciągnąłem 1500 złotych. Profesor przyjął te pieniążki, nie przeliczał i włożył do szuflady w swoimi biurku. W ogóle się nie wzbraniał, przyjął je tak, jakby dostał comiesięczną wypłatę – mówi jeden z pacjentów.
Wrzesień 2018 roku. Na kortach tenisowych w Szczecinie odbywa się prezentacja najnowszego modelu Lexusa. Pojawia się na niej lokalny establishment – aktorzy, sportowcy, biznesmeni. W lokalnej gazecie czytamy:
„Premiera nowego modelu Lexusa UX przyciągnęła na korty tenisowe przy al. Wojska Polskiego najznamienitszych gości. Wśród nich byli m.in.: Tomasz Stockinger, Krzysztof Wakuliński, Adam Grochulski, prof. Tomasz Grodzki. Wydarzenie poprowadzili Małgorzata i Jan Kozłowscy, właściciele salonu Lexus Szczecin”.
Majątek i zarobki Tomasza Grodzkiego zawsze robiły wrażenie na kolegach z jego własnej partii, ale i z ugrupowań konkurencyjnych. Gdy od 2006 roku zasiadł w szczecińskiej Radzie Miejskiej, był zawsze w czołówce najbogatszych radnych z setkami tysięcy oszczędności i luksusowymi autami, które wpisywał do oświadczeń majątkowych. Przez lata jeździł lexusem. W 2016 roku przesiadł się do jaguara wartego ponad 300 tys. złotych.
Drzwi do małego, ciasnego, mieszkania na jednym ze szczecińskich osiedli otwiera mi starszy mężczyzna. Od ponad 20 lat jest na rencie. Na tapczanie w pokoju siedzi jego żona – pani Józefa. Obok stoi tak zwany balkonik, bez którego kobieta nie jest w stanie samodzielnie się poruszać. W lutym 1998 roku trafiła na oddział prof. Tomasza Grodzkiego. Spędziła tam miesiąc. Pobyt w szpitalu wspomina mąż pani Józefy. – Gdy chodziłem do żony do szpitala, to chciałem, żeby miała lepszą opiekę. Porozmawiałem z jednym z lekarzy i on mi powiedział, że opiekę będzie miała lepszą, ale u nas to jest w ten sposób, że jest „cegiełka na szpital” – mówi mąż pani Józefy. – To był taki niewysoki lekarz, mówiłam na niego „z metra cięty” – dodaje pani Józefa. – Tam była grupa lekarzy naganiaczy. On był jednym z nich. Zbierał pieniądze od pacjentów. Ale w cztery oczy. Trzeba było dać tę „cegiełkę” – pięć tysięcy złotych. Na sali ośmioosobowej, gdzie leżałam, tylko jedna kobieta nie dała. Najpierw córka zaniosła koniak i kawę, to ten mały lekarz powiedział, że takich rzeczy to oni nie biorą, ale ostatecznie i to zgarnął.
– To była dla nas duża kwota, bo byłem już na rencie – mówi mąż pani Józefy.
– Sam wyskrobałem dwa tysiące złotych, a trzy dała córka, bo zięć miał wtedy hurtownię i dobrze zarabiał. Przekazaliśmy to jednemu z lekarzy, a oni się tą kwota podzielili między sobą.
Pani Józefa do dziś trzyma wypis ze szpitala. Podpisany jest pod nim ordynator oddziału torakochirurgicznego – dr Tomasz Grodzki.
Również w 1998 roku, ale kilka miesięcy później, do szpitala w Szczecinie-Zdunowie trafiła mama prof. Agnieszki Popieli. Pani profesor jako pierwsza poinformowała o tym, że marszałek Senatu – prof. Tomasz Grodzki - wziął od niej pieniądze za operację mamy. Napisała o tym na swoim profilu na Facebooku:
„Masakra. Pan profesor Grodzki kandydatem na Marszałka Senatu. Jak moja Mama umierała, to trzeba było dać 500 dolarów za operację. Podobno na czasopisma medyczne. Faktury ani rachunku nie dostałam. Nigdy tego nie zapomnę”.
Matka prof. Agnieszki Popieli leżała na tej samej wieloosobowej sali, na której kilka miesięcy wcześniej hospitalizowana była pani Józefa. Tam też prof. Agnieszka Popiela dowiedziała się od innych pacjentów, że za operację trzeba dokonać opłaty. Mama prof. Popieli była chora na raka, a operacja mogła przedłużyć jej życie. Podjął się jej prof. Tomasz Grodzki. Usłyszała, że za operację będzie musiała zapłacić 500 dolarów na fundację. Po operacji przekazała lekarzowi pieniądze i wiązankę kwiatów. Profesor Tomasz Grodzki schował pieniądze do szuflady.
Po prof. Agnieszce Popieli podobną historię zdecydowała się opowiedzieć córka mężczyzny operowanego w 2009 roku przez prof. Tomasza Grodzkiego. To właśnie ten przypadek stał się podstawą wszczęcia śledztwa przez Prokuraturę Regionalną w Szczecinie w sprawie korupcji w szpitalu Szczecin-Zdunowo, kiedy ordynatorem i dyrektorem placówki był prof. Tomasz Grodzki.
W marcu 2009 roku u ojca kobiety wykryto nowotwór płuca. W tym czasie prof. Tomasz Grodzki rzadko operował. Pełnił funkcję ordynatora oddziału torakochirurgii i jednocześnie był dyrektorem szpitala. Rodzina dowiedziała się, że aby przekonać lekarza do podjęcia się zabiegu, należy się z nim spotkać w jego prywatnym gabinecie w Szczecinie. Chory wraz z żoną udał się tam pod koniec marca 2009 roku. – Znalazłam w internecie dane ordynatora – mówi córka poszkodowanego. – Okazał się nim profesor Grodzki, więc umówiłam rodziców na wizytę do gabinetu przy ul. Reduty Ordona w Szczecinie. W trakcie wizyty profesor zasugerował, że będzie mógł operować, ale to będzie kosztowało – dodaje córka pacjenta.
Poszkodowany oraz jego żona byli emerytami i osobami niezamożnymi. Jak twierdzi córka, przez tydzień rodzice wahali się, czy przekazać pieniądze profesorowi Grodzkiemu. Nigdy wcześniej nie byli postawieni w takiej sytuacji. – Tydzień później tata poszedł do gabinetu i wręczył profesorowi pieniądze w kopercie – wspomina córka.
– Ja stałam na zewnątrz, czekałam na tatę. Była to kwota 2000 zł. Potem tata rzeczywiście był operowany przez profesora. Tata był operowany wtedy jako pierwszy tego dnia, o 7 rano. Operacja się udała.
Pacjentowi wycięto prawe płuco. Oprócz żony i córki operowanego jeszcze dwie osoby wiedziały o przekazaniu pieniędzy lekarzowi. Chory zmarł dwa lata po operacji. – Tata był bardzo uczciwym człowiekiem i do końca nie mógł pogodzić się z tym, że musiał zapłacić za tę operację – mówi córka pacjenta.
– Powiedziałam o tym publicznie, bo myślę, że tata by sobie tego życzył.
Kolejna osoba, która zdecydowała się mówić, to biznesmen z województwa zachodniopomorskiego. W 2006 roku u jego ojca wykryto guz na płucu. Dostał skierowanie do szpitala Szczecin-Zdunowo. Pacjent przeszedł badania, które potwierdziły u niego nowotwór. – Wtedy poprosiłem ordynatora prof. Tomasza Grodzkiego. Rozmowa z nim odbyła się w pokoju lekarskim, nie chcieliśmy, żeby byli przy tym jego asystenci. To było moje pierwsze spotkanie z prof. Grodzkim. Wyciągnąłem 1500 złotych, bez koperty. Profesor przyjął te pieniążki, nie przeliczał i włożył do szuflady w swoim biurku. Pieniądze przekazałem, bo chciałem, żeby dobrze się opiekowano tatą i żeby ta operacja została dobrze wykonana. To przecież mój ojciec. Chciałem, żeby było jak najlepiej. Może to był mój błąd, że dałem pieniądze, ale wtedy o tym nie myślałem. Chciałem, żeby było jak najlepiej dla mojego ojca – mówi mężczyzna.
Operację przeprowadził prof. Tomasz Grodzki. Przebiegła ona pomyślnie. Pacjentowi wycięto jeden z płatów płuca, gdzie znajdował się nowotwór. Pięć lat później nastąpił nawrót choroby. Za drugim razem obeszło się bez łapówki, bo stwierdzono, że są już przerzuty na cały organizm i operacja nie ma sensu. Był to stan terminalny. Chory zmarł po kilku miesiącach. Biznesmen mówi, że gdy wręczał prof. Grodzkiemu pieniądze, lekarz potraktował to zupełnie normalnie. – W ogóle się nie wzbraniał, przyjął te pieniążki, tak jakby przyjmował comiesięczną wypłatę – opowiada. Dodaje, że zdecydował się ujawnić tę historię, gdy dowiedział się, że prof. Tomasz Grodzki został marszałkiem Senatu. – To mocno ludzi irytuje, że taka osoba została marszałkiem – mówi biznesmen. – Przecież wiemy, że wielu lekarzy bierze w różnej formie łapówki, ale nie każdy z nich pcha się na jedno z najważniejszych stanowisk w państwie. Teraz marszałek Grodzki będzie miał wpływ na tworzenie prawa w Polsce. I to mnie najbardziej poruszyło, dlatego postanowiłem opowiedzieć swoją historię nie tylko dziennikarzom, ale także instytucjom, które są uprawnione do tego, aby takie przypadki zwalczać. Wcale się nie dziwię, że coraz więcej osób zgłasza się i opowiada podobne historie.
3 tysiące złotych zbierała cała rodzina
W 2000 roku na „kopertę” dla prof. Tomasza Grodzkiego składała się cała rodzina. Zbiórka była konieczna, aby chory, u którego podejrzewano nowotwór, został przyjęty i operowany w szpitalu Szczecin-Zdunowo. Pani Krystyna, córka, mówi, że w szpitalu przy ulicy Arkońskiej w Szczecinie usłyszała, że jej ojca może uratować prof. Tomasz Grodzki, ale pacjent musi zostać przeniesiony do szpitala w Szczecinie-Zdunowie. – Tata zachorował w styczniu 2000 roku – opowiada pani Krystyna.
– Źle się czuł, wymiotował i nic nie mógł jeść. W szpitalu na Arkońskiej zrobiono mu badania. Okazało się, że na krtani ma guza. Wykonano tam też dwa razy badania gastroskopijne, które nic nie wykazały. Lekarze nie potrafili stwierdzić, co jest naszemu tacie. Wtedy lekarz prowadzący powiedział, że niestety, ale tu może pomóc jedynie prof. Tomasz Grodzki. I już tutaj ludzie powiedzieli nam, że jak do Grodzkiego, to będzie trzeba mu zapłacić, żeby przyjął i operował tatę w swoim szpitalu.
Jak mówi pani Elżbieta, druga córka chorego, na „kopertę” dla prof. Tomasza Grodzkiego składała się cała rodzina. – To była wtedy dla nas duża kwota – 3 tysiące złotych – mówi pani Elżbieta.
– Każdy z nas już wtedy pracował. Moje dwie siostry, ja i mama dałyśmy po pięćset złotych. Mój brat, jako że był najbardziej zamożny, przekazał tysiąc złotych. Moja siostra z tatusiem poszła do prywatnego gabinetu prof. Grodzkiego, który powiedział, że operacja jest konieczna i że wszystko będzie dobrze.
Pan Andrzej, zięć zmarłego, dodaje, że nigdy nie zapomni sposobu, w jaki rodzina została potraktowana przez prof. Tomasza Grodzkiego. – Prosiliśmy, żeby ratował teścia, bo życie jest jedno – relacjonuje pan Andrzej.
– Daliśmy mu w kopercie 3 tysiące złotych. Przyjął te pieniądze, nie przeliczał. Sprawdził palcami, że koperta jest gruba i schował ją do szuflady w biurku. Ale okazało się, że dwa dni po przyjęciu do szpitala teść zmarł. Wtedy prof. Tomasz Grodzki zadzwonił do szwagra, czyli brata mojej żony, i powiedział, że nie udało mu się uratować ojca, bo – tak się wyraził – „trupa mi przywieźliście”. I pytał, czy tę kopertę może przekazać na jakąś fundację. Natomiast żadnego pokwitowania nie przekazał szwagrowi.
Mecenas Jacek Dubois, pełnomocnik marszałka Senatu prof. Tomasza Grodzkiego, w oświadczeniu stanowczo zaprzeczył informacjom o rzekomym przyjmowaniu korzyści majątkowych przez swojego klienta. „Dyskredytowanie go na podstawie zarzutów anonimowych osób i rozpowszechnianie plotek jest odrażającą metodą” – napisał adwokat.