Marek Olczak poświęcił swoje życie nauczaniu języka polskiego wśród Polonii i Polaków za granicą. Jeszcze na początku listopada spotkał się z uczniami w kazachskim mieście Kokszetau. Jednak już kilka dni później poinformowano o jego śmierci. Wraz z portalem niezalezna.pl o nauczycielu wspominają jego koledzy po fachu.
Urodzony w 1962 roku w Wieluniu Marek Olczak był absolwentem polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Jako nauczyciel pracował wśród Polaków na Białorusi, Ukrainie oraz w Rosji. Ostatnim krajem na jego mapie stał się Kazachstan.
„Był wielkim romantykiem, miłośnikiem sztuki, szczególnie surrealizmu (Giorgio de Chirico), w młodości malował obrazy. Uwielbiał muzykę, film, literaturę piękną, pisał wiersze. Pasjonował się fotografią. Na zawsze pozostanie częścią mnie” – napisała o ojcu jego córka Alicja. Ze względu na panującą epidemię koronawirusa Polak nie zostanie pochowany na ojczystej ziemi. Pogrzeb odbędzie się 11 listopada w Kazachstanie.
Wspomnieniami o zmarłym z portalem niezalezna.pl podzielili się także jego koledzy, polscy nauczyciele pracujący poza granicami Polski.
Elżbieta Konik: Marek Olczak, kolega z pracy, zawsze życzliwy, uśmiechnięty, pełen dobroci przyjaciel zarówno uczniów jak i nauczycieli. Świetny pedagog i nauczyciel traktujący swoją pracę jak misję. Trudno pogodzić się z myślą, że nie będzie Go już wśród nas. Pozostanie na zawsze w naszym sercu.
Beata Maciejczyk: Marka poznałam telefonicznie w marcu. Rozmawialiśmy ze sobą często, podtrzymywaliśmy się na duchu, będąc z dala od Polski. Nie wiedzieliśmy kiedy, i czy w ogóle uda nam się wyjechać z miejsc pracy. Gdy rozpoczęła się pandemia, a w Kazachstanie wprowadzono stan wyjątkowy, on utknął w Aktobe, ja w Tałgarze. Z Kazachstanu wyjechałam 30 czerwca. Marek wrócił do Polski tydzień przede mną. Opowiadał, jak długa i trudna to była podróż : Aktobe - Uralsk, w Uralsku noc oczekiwania na samolot, potem Uralsk-Frankfurt i znowu noc oczekiwania na kolejny samolot, wreszcie Frankfurt - Warszawa, a potem ostatni etap: Warszawa - Piotrków Trybunalski.
Ponieważ poznaliśmy się telefonicznie i znałam tylko jego stonowany, miły głos, wyobrażałam sobie Marka jako osobę stateczną i dystyngowaną. Zdziwiłam się, gdy zobaczyliśmy się po raz pierwszy w sierpniu, przed ambasadą Kazachstanu w Warszawie. Oto stała przede mną radosna, pełna energii i entuzjazmu osoba.
Spacerowaliśmy po Warszawie, Marek mówił o swoich zainteresowaniach historią. Byłam pod wrażeniem jego erudycji. Opowiadał też o swojej ośmioletniej, trudnej i wymagającej ogromnej elastyczności oraz wielu wyrzeczeń pracy dla Ośrodka Rozwoju Polskiej Edukacji za Granicą (ORPEG-u). Łatwo się domyśliłam, że kochał pracę nauczyciela. Mówił o przyszłości - w końcu mieliśmy znowu pracować w Kazachstanie, tym razem blisko, bo 300 km od siebie. „Będziemy się odwiedzać” - tak zostało postanowione. 19 września spotkaliśmy się na lotnisku w Warszawie, gdzie rozpoczęła się nasza podróż do miejsca pracy. Cieszyliśmy się, że tym razem będziemy w drodze mniej niż dobę. Marek pojechał do Kokszetau, ja do Szortandów. I znowu często rozmawialiśmy przez telefon. Plan był taki, że niedługo przyjadę do Kokszetau, powłóczymy się po mieście i wyjdziemy w góry, bo Marek kochał góry…
Kamila: Marku - nie zdążyłam zbyt dobrze Cię poznać lecz dane nam było tworzyć kazachską rodzinę polskich nauczycieli. Wspólna podróż, idee, działania. Wydarzył się jednak dramat a wraz z nim smutne pytanie: Jakże to tak?… Marku swoim „spokojem i ciszą realizujesz” najpiękniejszą lekcję języka polskiego w Kazachstanie. Spoczywaj w spokoju.
Agnieszka Jermołowicz: 11 listopada tysiące kilometrów od Polski na kazachskim stepie spocznie nasz kolega a ja mam wrażenie, że wsiadam na pokład Trans-atlantyku, o którym rozmawialiśmy niespełna 3 tygodnie temu. Pamiętam, jak dzielił się wspomnieniami z jego osobistej lekcji Gombrowicza przeprowadzonej zdaje się w Rosji i rozumiem, że miał rację, że czytać Witolda można tylko tak, żeby bolało, żeby kłuło, żeby zostawiało ślady. Marek, człowiek niespotykanej skromności widział więcej, czuł mocniej, był po gombrowiczowsku „szerszy i obszerniejszy” od Polaka, i był bezsprzecznie wyczulony na każdą niesprawiedliwość, na każde wypaczenie prawości.
Nasze ostatnie spotkanie spowite było jakąś ledwo uchwytną tajemnicą odejścia, jakiejś gotowości na zakończenie misji nauczyciela polonijnego, podczas której niósł nie ogarek, ale gromnicę oświaty, będąc samemu pochodnią zdolną rozniecić w uczniach namiętność nie tylko do tego, co polskie, ale przede wszystkim do tego, co ludzkie, co różnorodne, co niepodszyte obłudą, co niezaklątwione świętoszkowatością. Marek myślał o powrocie do Kraju, a brutalna rzeczywistość wystawiła go do wiatru, do kazachskiego wiatru wyjątkowo porywistego i lodowatego jak tylko lodowate może być ciało naszego kolegi w ostatnim pożegnaniu rzucone na niełaskę historii, nieprzekraczalnych blokpostów i nieczułych okoliczności, w których ponoć nie da się wystawić wizy, ale można rachunek i to nie tylko sumienia.
Maria z Pawłodaru: Witam serdecznie, Panie Marku… Czy Pan pamięta jak kiedyś oczekiwaliśmy na opóźniony samolot do Astany? Pamięta Pan niesamowite, przykre przygody w mieście odpychającym szarością, pustką… Zapewne pamięta Pan nieprzespane noce z powodu uciążliwych sąsiadów i ostatnią w swoim życiu przeprowadzkę. Wierzę, że teraz jest Pan w lepszym świecie, jasnym i pięknym. Ofiaruję Panu swoją modlitwę, Mszę świętą o wieczny pokój duszy…
Od autora
Marku, jestem pewien, że ten ostatni dzwonek, który dla Ciebie zadźwięczał tak niespodziewanie jest tylko sygnałem końca przyziemnych lekcji, zaś w przyszłości znów wszyscy spotkamy się na kolejnym zjeździe, na ostatecznym podsumowaniu roku szkolnego. Spoczywaj w pokoju!