Jerzy Ossoliński narzekał swego czasu, że „nauczyliśmy się po niemiecku gospodarować, po włosku fontanować, po francusku stroje perfumować”, a Jan Porudeński, dworzanin Zygmunta III, twierdził, że młodzi rozprawiają jedynie o takich błahostkach, jak piżmo i perfumy, „z czym i mózg utracili”. Ale mimo tych wszystkich uwag, pachnidła i perfumy stały się w Polsce sarmackiej wyznacznikiem dobrego stylu i dbania o… zdrowie.
Wierzono, iż nasączone chustki perfumami oraz wonne pomady i balsamy są najlepszą ochroną przed zarazą. Specjalne pastylki piżmowe odświeżały oddech. Powietrze w komnatach aromatyzowano częściej niż otwierano okna, a także bez umiaru lano wonności na garderobę – pończochy, koszule, suknie, a nawet biżuterię skrapiano. Jan Kazimierz szczycił się z posiadania „perfumowanych pacierzy ze złotymi gałami”. Podczas przedstawień teatralnych na dworze Zygmunta III skrapiano widzów aromatyzowaną wodą. Pachnidła kupowano przeważnie w Wenecji i Florencji, ale np. Władysław IV kupił kolet z perfumowanej skóry, 2 tuziny perfumowanych rękawiczek oraz pudełko z esencją piżma, ambry i cybety w Antwerpii. Znając słabość Wazy do pięknych zapachów, marszałkowa de Guebriant, ambasador nadzwyczajny Ludwika XIV, obdarowała króla perfumowaną szlafmycą.
W szczytowym okresie manii zapachowej nie oszczędzano nawet zwierzątek domowych i… koni. Ze stajni unosił się więc zapach „włoskich mydeł pachnących” zmieszanych z… wiadomo czym.