Generał Gielerak, jeden z największych autorytetów w dziedzinie medycyny wojskowej, w swoich publikacjach stawia trafne diagnozy dotyczące poszczególnych elementów składających się na sektor medyczny i jego przygotowanie na sytuacje kryzysowe, np. wybuch wojny. Ogólny obraz nie napawa optymizmem – lata zaniedbań, pozornego poczucia bezpieczeństwa oraz problemy natury systemowej, sprawiają, że w polskim sektorze medycznym jest bardzo dużo do zrobienia.
W swojej najnowszej publikacji, zamieszczonej na Portalu Obronnym, gen. Gielerak pochyla się nad kwestią uczestnictwa medyków sektora cywilnego w programach szkolenia wojskowego. Odnosi się w niej do niedawno zakończonych ćwiczeń pod kryptonimem "Dzielny Tygrys-25". Wzięło w nich udział ok. 40 lekarzy, pielęgniarek i ratowników medycznych, na codzień pracowników podmiotów leczniczych ze Szczecina, wspieranych przez wojskowych instruktorów. Odbywają się one w cyklu dwuletnim, przez pięć dni. To jedno z nielicznych przedsięwzięć polskiej armii, dedykowanych szkoleniu personelu medycznego sektora cywilnego w warunkach zbliżonych do operacyjnych. Dla przypomnienia: Polska dysponuje blisko półmilionową kadrą medyczną.
"Szkolenie rozpisane na tysiące lat"
Jak podkreśla ekspert, pod względem merytorycznym ćwiczenia wypadły na bardzo wysokim poziomie. "Wykorzystano aktualne doświadczenia z wojny na Ukrainie, a opracowane scenariusze odzwierciedlały realia współczesnego pola walki, uwzględniając specyfikę zagrożeń asymetrycznych, hybrydowych i konfliktów zbrojnych wysokiej intensywności" – wskazuje gen. Gielerak. Głównym problemem jest jednak skala i częstotliwość tego typu ćwiczeń. Organizowane raz na dwa lata, dla garstki medyków, to nawet nie kropla w morzu potrzeb. Liczby są bezlitosne – gdyby takie tempo i skala rzeczonych szkoleń się utrzymały, potrzeba byłoby tysięcy lat na przeszkolenie zaledwie części personelu.
Polska – kraj graniczący z toczącą się wojną – realizuje program szkoleniowy kompletnie nieadekwatny do realiów. Paradoks? To zbyt łagodne określenie dla sytuacji, w której państwo frontowe szkoli swoich medyków, jakby największym wyzwaniem był sezon grypowy.
– czytamy w publikacji gen. Gieleraka.
A to zaledwie jedna strona medalu. Druga to dynamicznie rozwijające się technologie wojskowe, zmienność współczesnego pola walki oraz ciągle ewoluujące doktryny operacyjne. Jednym słowem – to, z czego szkolimy teraz, za kilka, kilkadziesiąt lat, w dobie postępujących zmian, stanie się po prostu bezużyteczne.
Brak czasu, złudne poczucie bezpieczeństwa, wypalenie
Inny istotny element to chroniczny brak czasu i przepracowanie personelu medycznego. Co rusz do opinii publicznej docierają informacje o sytuacjach, w których lekarz przepracował astronomiczne ilości godzin w ciągu miesiąca lub po prostu umarł na dyżurze z wycieńczenia. Wbrew opinii, tego typu wydarzenia nie mają charakteru jednostkowego. Trudno w sytuacji, w której ratownicy medyczni, często na kilku etatach, przepracowują ponad 300 godzin miesięcznie, zachęcać ich do uczestnictwa w szkoleniach wojskowych. A nawet jeśli wyrażą taką wolę, to po prostu nie mają czasu.
Bez systemowych bodźców – prawnych czy finansowych – udział cywilnych medyków w szkoleniach obronnych sprowadza się do sporadycznych inicjatyw pojedynczych entuzjastów.
– nie ma wątpliwości gen. Gielerak. "Personel w sposób oczywisty przedkłada kursy przydatne w bieżącej praktyce klinicznej lub niezbędne do zachowania uprawnień zawodowych nad abstrakcyjne – z jego perspektywy – szkolenia wojskowe" – dodaje.
"Abstrakcja" to słowo klucz tej części analizy. Lata przekonań, że wojny już nie będzie, a bezpieczeństwo i święty spokój są dane nam raz na zawsze, sprawiły, że niewielu garnęło się do czerpania wiedzy z zakresu wojskowego rzemiosła. Po co, skoro mi się to nigdy nie przyda? – zapytało wielu. Taka narracja przez lata zrobiła swoje – ratownictwo pola walki to dla wielu medyków czarna magia.
Eksperci nie pozostawiają złudzeń: absolutne minimum stanowi biegłe opanowanie protokołów TCCC, zaawansowanych technik hemostazy, procedur przy urazach wybuchowych oraz zdolność do efektywnego triażu w zdarzeniach masowych. W czasie pokoju tego rodzaju umiejętności mogą wydawać się abstrakcją, daleką od szpitalnej codzienności, jednak w obliczu konfliktu zbrojnego stają się kwestią przetrwania – zarówno dla rannych, jak i dla całego systemu ochrony zdrowia.
– czytamy w publikacji dyrektora WIM.
Kolejny istotny czynnik to wypalenie zawodowe. Lekarze i personel medyczny, przez lata pracujący na nadludzkich obrotach (pandemia koronawirusa) czują się zmęczeni psychicznie. Jak wynika z analiz, "niemal co trzeci europejski lekarz lub pielęgniarka zgłasza objawy depresji lub zaburzeń lękowych".
"W polskich realiach jest to szczególnie niepokojące – odsetek personelu spełniającego kryteria diagnostyczne zaburzeń depresyjnych przekracza 50 proc. i należy do najwyższych w Europie" – ostrzega gen. Gielerak.
Ekspert wskazuje na konieczność zniwelowania istniejących barier i szerszego pokazania korzyści z tego typu ćwiczeń. To m.in. nowe kompetencje, dodatkowe kwalifikacje, zwiększenie pozycji na rynku pracy etc. Z drugiej strony, należy zwiększyć ciekawość tego typu inicjatyw, w myśl zasady: praktyka nad teorią.
Plan działania
Zdaniem eksperta, Polska wymaga przeszkolenia minimum 50 tysięcy pracowników medycznych w perspektywie najbliższych pięciu lat, co przekłada się na 10 tysięcy osób rocznie, tj. stukrotnie więcej niż realizowane obecnie programy.
Jako przykład gen. Gielerak podaje Finlandię – kraj siedmiokrotnie mniejszy od Polski, gdzie corocznie szkolonych jest minumum 50 tys. osób. Oznacza to, że w Polsce wartość ta powinna wynosić 350 tys. przeszkolonych osób rocznie. Widać więc, że zaproponowane przez gen. Gieleraka 50 tys. to absolutne minimum.
Jak podkreśla, "system szkoleń należy oprzeć na trójstopniowej strukturze organizacyjnej, zbudowanej wokół najlepszych ośrodków klinicznych w kraju – placówek, które integrują w jednym miejscu wszystkie niezbędne komponenty szkoleniowe: bazę dydaktyczną, laboratorium symulacji medycznej oraz w pełni funkcjonalne centrum urazowe".
Pierwszy poziom – powszechny:
– Obejmowałby dwudniowe szkolenia weekendowe koncentrujące się na podstawach Tactical Combat Casualty Care (TCCC), procedurach triage oraz medycynie katastrof. Program byłby realizowany w szesnastu centrach regionalnych – po jednym w każdym województwie – z celem przeszkolenia 40 tysięcy osób w ciągu pięciu lat.
Drugi poziom – specjalistyczny:
– Zakładałby pięciodniowe kursy zaawansowane wykorzystujące symulatory wysokiej wierności oraz procedury złożone, prowadzone w ośmiu głównych ośrodkach akademickich – w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu, Szczecinie, Lublinie, Białymstoku i Gdańsku, z docelowym przeszkoleniem 8 tysięcy specjalistów.
Trzeci poziom – ekspercki:
– Stanowiłyby 10-14-dniowe intensywne programy typu Special Operations Combat Medic obejmujące m.in. moduł prolonged field care, realizowane w Wojskowym Instytucie Medycznym – PIB w Warszawie we współpracy z wiodącymi ośrodkami szkoleniowymi NATO, celem wykształcenia 2 tysięcy wysoko wyspecjalizowanych medyków taktycznych reprezentujących wszystkie medyczne grupy zawodowe.
Roczny budżet programu szacuje się na 135 milionów złotych, przy założeniu współfinansowania przez Ministerstwo Obrony Narodowej, Narodowy Fundusz Zdrowia oraz Ministerstwo Zdrowia. Wymagana kwota to zaledwie 0,07 proc. rocznego budżetu obronnego.
– podkreśla gen. Gielerak.
Ekspert opisuje też poszczególne etapy logistyczne, związane z wdrożeniem systemu.
System szkolenia 10 tysięcy medyków rocznie wymaga 18 miesięcy na pełne uruchomienie – sześciu miesięcy na stworzenie ram organizacyjnych dowodzenia, dwunastu na zbudowanie funkcjonalnej sieci 16 centrów regionalnych. Każdy miesiąc zwłoki to kilkuset nieprzeszkolonych specjalistów, co w warunkach konfliktu może przełożyć się na tysiące ludzi, których nie zdołano ocalić.
– podkreśla.
Infrastruktura, kadra, plan są gotowe. Potrzebna jest tylko wola i sprawczość. Jeśli nie zrobimy tego dziś, przyjmiemy na siebie odpowiedzialność za skutki jutrzejszej bierności.
– kończy gen. Gielerak.