Jeden człowiek, kilkanaście procesów sądowych i trzy wyroki. Wszystkie patologie dzisiejszego wymiaru sprawiedliwości skupione jak w soczewce w historii byłego posła PiS Tomasza Markowskiego. Tylko dla ludzi o mocnych nerwach - pisze Łukasz M. Kaźmierczak na łamach \"Gazety Polskiej\".
– To opowieść o tym, co wymiar sprawiedliwości może zrobić w sądzie z bezbronnym człowiekiem. I jak zupełnie bezkarnie można doprowadzić do jego skazania – mówi na przywitanie Tomasz Markowski i dodaje: – Jest pan pierwszym dziennikarzem, który przez te wszystkie lata chce ze mną na ten temat rozmawiać.
Trafiony. Do zatopienia
Jest rok 2007. Trwa kampania przed wyborami parlamentarnymi. W bydgoskiej „Gazecie Wyborczej” ukazuje się seria artykułów oskarżających Markowskiego o to, że „posiadając” mieszkanie w Warszawie, pobiera dofinansowanie z Kancelarii Sejmu dla „zamiejscowych” posłów. W ślad za tym poseł postkomunistycznej SDRP Bogdan Lewandowski z Torunia składa zawiadomienie do prokuratury.
– Wszystko wydarzyło się jak przy wielkich katastrofach, z serią następujących po sobie zdarzeń. Ze względu na bezpieczeństwo i partyjne standardy zostałem skreślony z list wyborczych, czyli przestałem być chroniony. W tym momencie PiS przegrał wybory, a ja ostałem się jako jedyny, bezbronny, położony na plecach gość, na którym ta nowa ekipa mogła powyżywać się za całą poprzednią rewolucję PiS – wylicza Markowski.
Jego pech polega na tym, że sprawa trafia do prokuratury okręgowej w Warszawie przy ul. Chocimskiej. Najgorzej, jak tylko można. W czasach ministerialnych rządów Zbigniewa Ziobry to właśnie w tej prokuraturze doszło do buntu prokuratorów przeciwko nominacji nowej prokurator okręgowej.
Adwokat Bogdan Borkowski, obrońca byłego posła PiS w kolejnych rozprawach, mówi, że sprawa od początku była czysta. – Stan faktyczny był oczywisty. Pan Tomasz Markowski formalnie spełniał warunki tzw. uchwały prezydium sejmowego – czyli ani nie był zameldowany w Warszawie, ani nie miał stałego miejsca pobytu na terenie stolicy. Jako poseł z Bydgoszczy, wykonujący tam aktywnie swój mandat, mógł zatem korzystać z poselskiego dofinansowania na pokrycie kosztów zamieszkania w Warszawie – wyjaśnia Borkowski.
O cóż więc chodziło dziennikarzom „Wyborczej”, kiedy sugerowali, że Tomasz Markowski posiada mieszkanie w stolicy? – Rzeczywiście, w Warszawie istniało mieszkanie, którego Markowski był formalnym właścicielem, ale tak naprawdę to mieszkanie zostało przepisane na niego przez ojca wyłącznie dla celów formalnych. Przepisy w czasach komunistycznych nie pozwalały bowiem na bycie właścicielem dwóch mieszkań. Zamiast decydować się na fikcyjny rozwód – jak czyniło wówczas wiele osób – rodzice Tomasza Markowskiego woleli przekazać je synowi na papierze. W rzeczywistości Markowski nigdy tam nie mieszkał, a jego ojciec wynajmował to mieszkanie komuś innemu – mówi Bogdan Borkowski.
A sam Markowski podkreśla, że całą tę historię zgłosił w Kancelarii Sejmu. – Tam zapytali mnie, gdzie jestem zameldowany. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że przemeldowałem się na stałe do Bydgoszczy, ponieważ stamtąd zostałem wybrany na posła. I wtedy usłyszałem: „Jeśli jest pan tam zameldowany, to w ogóle nie ma problemu”.
Problem jednak był. – Tomek popełnił pewien błąd – powinien poprosić o taką zgodę na piśmie, tak jak zrobił teraz Paweł Kukiz. I nie byłoby kłopotów. A tak ówczesny marszałek Ludwik Dorn zapomniał potem, że taka rozmowa miała miejsce. Tak mu pewnie było wygodniej. A że przy okazji pogrążył partyjnego kolegę, cóż… – mówi Marek Suski poseł PiS, kolega Tomasza Markowskiego z poselskich ław.
Jednym zdaniem
W sprawie Tomasza Markowskiego jest więc mnóstwo oczywistych wątpliwości. Mimo to prokuratura kieruje akt oskarżenia do sądu.
W pierwszej instancji były poseł PiS zostaje jednak uniewinniony. Jest sierpień 2009 r.
– W postępowaniu karnym aby sąd uznał kogoś za winnego, musi mu udowodnić winę umyślną i tzw. zamiar bezpośredni działania. Czyli po stronie Tomasza Markowskiego musiałoby być działanie chęci wyłudzenia pieniędzy. A czegoś takiego ani sąd, ani prokuratura nie udowodniły – przekonuje adwokat Maciej Zaborowski, współpracownik obrońcy Tomasza Markowskiego, który wskazuje także, że uchwała prezydium Kancelarii Sejmu dotycząca dofinansowania zakwaterowania posłów była bardzo nieprecyzyjna i niejasna. Wątpliwości co do jej interpretacji mieli zresztą sami pracownicy sejmowej kancelarii zeznający przed sądem. I wreszcie dowód ostateczny – pod wpływem sprawy Tomasza Markowskiego przepisy uchwały zostały zmienione i doprecyzowane.
Wydaje się więc, że sprawa jest zakończona. Tymczasem, ku zaskoczeniu Markowskiego i jego adwokatów, prokuratura składa apelację.
Sprawa trafia do sądu apelacyjnego na Chopina w Warszawie. – To jest bardzo dziwny sąd, niewielki, rzuca się w oczy bardzo wysoka średnia wieku sędziów. Ja sobie trochę przeglądałem te nazwiska – kto, co i gdzie – i to prawie w komplecie aparat sprawiedliwości jeszcze z czasów komuny. Niestety, potem się boleśnie przekonałem, że to jednak ma znaczenie – krzywi się Tomasz Markowski.
I kolejne zaskoczenie: w lutym 2010 r. Sąd Okręgowy uchyla wyrok uniewinniający. Całe postanowienie wyroku cofającego do pierwszej instancji jest jednozdaniowe. – Pamiętam, że już w wyroku oceniono, że jestem przestępcą i trzeba mnie skazać, bo jestem „zaradny” – tak napisano – wspomina Markowski.
– Być może od początku było tak, że Tomek Markowski miał ponieść karę. Że to była pewna teza, z góry założona, i trzeba było tyle razy próbować, żeby doszło do wyroku skazującego – uważa dawny współpracownik Tomasza Markowskiego, poseł PiS Bartłomiej Kownacki, dziś sekretarz stanu w MON.
Dalsze wydarzenia zdają się potwierdzać jego słowa. Sprawa wraca znów do pierwszej instancji, do tego samego sądu rejonowego, i znów Markowski zostaje uniewinniony. I oczywiście prokuratura składa kolejną apelację od tego wyroku. Po to, by kolejny sędzia z Chopina z życiorysem zaczepionym w komunie mógł ją cofnąć trzeci raz do pierwszej instancji. Znowu jednym zdaniem.
Uniewinniacze
W całej tej historii rzeczywiście kluczowe wydają się być biografie sędziów orzekających w procesach Tomasza Markowskiego. Warto wymienić kilka z nich. Sędzia Piotr Schab – w 2000 r. doprowadził do przedawnienia sprawy sześciu oficerów warszawskiej SB, oskarżonych o palenie akt bezpieki. Tenże sam Schab, jako zastępca Rzecznika Dyscyplinarnego w Sądzie Okręgowym w Warszawie, odmówił wszczęcia postępowania przeciw sędziemu Łączewskiemu w sprawie ujawnienia przez niego szczegółów objętego tajemnicą głosowania nad wyrokiem w głośnej sprawie Mariusza Kamińskiego.
Sędzia Bogusław Orzechowski – uniewinnił byłego likwidatora postkomunistycznej SdRP, oskarżonego o utrudnianie kontroli skarbowej. Sędzia Mariusz Jackowski – kolejne ciekawe nazwisko – umorzył postępowanie karne wobec byłego ministra Sławomira Nowaka w aferze „zegarkowej”. Trudno także pominąć w tym zestawieniu sędzię Grażynę Puchalską, która w latach 80. skazywała opozycjonistów i zasłynęła wyjątkowo surowymi wyrokami. No i wreszcie sam sędzia Wojciech Łączewski – postać na tyle już znana ze swoich „apolitycznych poglądów” i ferowanych wyroków, że nie wymaga właściwie specjalnego reklamowania.
„Bo nie mieszkał”
I to właśnie sędzia Łączewski orzeka za trzecim razem w pierwszej instancji. Wspomina Tomasz Markowski: – Wesoło się śmiał z tego, co mówiłem, i widać było po nim, że nie słucha, że już ma koncepcję, jak to zrobić – uważa były poseł, dodając, że sędzia z góry odrzucił wszelkie zeznania i dowody mogące potwierdzać jego niewinność. – Powtarzał tylko jak mantrę, że jest swobodny w swoim orzekaniu i nie będzie nikogo słuchał – dodaje Markowski.
W ten sposób odrzucona zostaje – sporządzona na potrzeby obrony – opinia znanego karnisty prof. Piotra Kruszyńskiego, który po raz kolejny wskazuje na nieprecyzyjne zapisy uchwały w sprawie dofinansowania zakwaterowania posłów.
– Nieoczekiwanie pan sędzia Łączewski stwierdził, że nie liczy się to, czy mam mieszkanie w Warszawie. Ni z tego, ni z owego uznał, że tak naprawdę ja nie mieszkałem w Bydgoszczy i dlatego nie należy mi się dofinansowanie. To był dla mnie szok. Nagle musiałem zmierzyć się z nowym, zupełnie kuriozalnym zarzutem – mówi Markowski.
W grudniu 2012 r. były poseł zostaje skazany na dwa lata więzienia w zawieszeniu. – Sędzia Łączewski uznał, że taki wyrok nie jest odpowiednią karą i walnął mi dodatkowo grzywnę w wysokości 350 stawek dziennych po 100 złotych, tak żebym jeszcze odczuł jego karzącą rękę. I dopiero to uznał za wystarczającą dolegliwość – gorzko uśmiecha się Markowski.
Dlaczego zapadł taki, a nie inny wyrok, tego się od sędziego Łączewskiego niestety nie dowiemy, bo jak informuje mnie sędzia Anna Ptaszek, Rzecznik Sądu Okręgowego w Warszawie ds. Karnych, „sędziowie nie wypowiadają się medialnie na temat spraw, w których orzekali. Jedyną formą upublicznienia stanowiska Sądu co do motywów, które legły u podstaw konkretnego rozstrzygnięcia, jest uzasadnienie wyroku”.
– To, co Łączewski powypisywał w uzasadnieniu, nadaje się do prokuratury, bo przecież ciężko liczyć na sądowego rzecznika dyscypliny. Przykładowo właściciel mieszkania w Bydgoszczy, które wynajmowałem za własne już środki, zeznaje, że regularnie przychodził po pieniądze, przynosił rachunki, że w mieszkaniu był mój kot itp. A sędzia w uzasadnieniu stwierdza: właściciel mieszkania nie może stwierdzić, że oskarżony w nim mieszkał, może jedynie stwierdzić, że w nim pomieszkiwał. I inne tego typu kwiatki – kwituje Markowski.
Dalej sprawa toczy się już błyskawicznie. Sąd drugiej instancji odrzuca wszystkie wnioski dowodowe obrony – łącznie z grubym plikiem relacji i wycinków prasowych potwierdzających działalność Markowskiego w Bydgoszczy. Sędzia stwierdza, że zmierzają one tylko do przedłużenia postępowania. I tak się to kończy: w kwietniu 2013 r. Tomasz Markowski zostaje prawomocnie skazany.
Odwołać nie ma się tak naprawdę do kogo. – Mam napisaną kasację, tylko gdzie ja mam to złożyć? W Sądzie Najwyższym? Przecież tam zostanę momentalnie wykasowany jako jeden z zajadłych pisowców, którego można trafić – wzrusza ramionami Markowski.
Dziś jest osobą skazaną prawomocnym wyrokiem. I nadal spłaca grzywnę.
- Tomaszowi Markowskiemu wyrządzono ogromną krzywdę Bo poza samym niesprawiedliwym wyrokiem, musi żyć z piętnem oszusta i naciągacza. Został niejako publicznie „uśmiercony” – ubolewa Bogdan Borkowski, wskazując, że w takich sytuacjach powroty do polityki są bardzo trudne. Podobnego zdania jest poseł PiS Marek Suski: – Bardzo mi szkoda Tomasza. Brakuje go dzisiaj w parlamencie. Tym bardziej że jak nikt inny może zaświadczyć o tym, jak bardzo niesprawiedliwy i niezreformowany jest wymiar sprawiedliwości w naszym kraju…