Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
Polska

Barometr rosyjskiego zagrożenia. Rocznica sowieckiej napaści z 17 września – siłą czy podstępem

Zaraz po wkroczeniu Sowietów polscy pisarze podzielili się co do oceny inwazji ze Wschodu. Po Polsce szybko rozniosło się określenie „cios w plecy”. Irytowało to Józefa Mackiewicza, który twierdził, że rozmywa to istotę problemu. Witkacy popełnił samobójstwo, a Ksawery Pruszyński zachwycił się potęgą zwycięzcy. Spór o 17 września powraca jako barometr zagrożenia rosyjskiego. Chcą nas wziąć siłą czy podstępem?

Najbardziej radykalny był Stanisław Ignacy Witkiewicz, wszak byłby w stanie emigrować, utrzymać się na Zachodzie, żyć i tworzyć. Gdy rankiem 17 września we wsi Jeziory obudził się w stodole ze swoją towarzyszką Grabińską, usłyszał o wkroczeniu bolszewików. Cały dzień rozmawiał z nią o końcu świata i końcu ich życia. „Ty nic nie przeżyłaś, ty nie wiesz, jak to było” – oburzał się na nią, gdy szukała nadziei. Następnego dnia Witkacy już wiedział – poszli z Grabińską na spacer i długo szukali w lesie właściwego miejsca. „Ja nie mogę, nie mogę czekać ostatniej chwili – muszę jeszcze teraz, póki jest Polska. I trzeba spokojnie, z honorem”. Koło południa już nie żył.

„Dziecinne frazesy”

Nie mniejszym antykomunistą był Józef Mackiewicz, który cenił dawną Rosję i uznawał, że bolszewizm jest jej całkowitym zaprzeczeniem, finałem apokalipsy. Rozprawy Polaków po wrześniu 1939 r. drażniły go, a słyszał ich wiele podczas obu okupacji. W swojej najbardziej antykomunistycznej powieści, „Drodze donikąd”, Mackiewicz wprowadza dialog, w którym jeden z przyjaciół broni pozycji Polski słowami, że nie przegrali oni z Sowietami, bo nawet nie walczyli, wszak to był „cios w plecy”. Na to alter ego autora odpowiada z gniewem: „Wszystko jedno, wszystko jedno. Albo raczej: tym bardziej. Takie słowa jak »zdradziecko«, »cios w plecy« itp. to są wszystko dziecinne frazesy, mój drogi. W polityce realnej się nie liczą. Liczą się tylko fakty i siła. Dość nasłuchaliśmy się bajek o »kolosie na glinianych nogach«. Okazało się, że glina wcale mocna. Jedno państwo za drugim rozpada się w drzazgi, a oni jakoś… przeciwnie. Zupełnie przeciwnie”. 

Mackiewicz zwrócił wówczas uwagę, że zbyt wiele polskich frazesów paraliżuje rozmówców przed twardą i rzeczową rozmową, po której można by wysnuć pragmatyczne wnioski polityczne. „Dość, dość, mój drogi, tej wiecznej donkiszoterii. Trzeba się wreszcie nauczyć myśleć trochę realniej i brać rzeczy istotne pod uwagę, a nie ciągle spoglądać przez różowe szkła romantyzmu. – Podniósł okulary pod światło. – My zwłaszcza jesteśmy narodem nieuleczalnie chorym na najstraszliwszą chorobę, bo samobójstwa. Tak też o nas inni sądzą, i dlatego lekceważą” – komentował, a te słowa towarzyszyły mu przez blisko pół wieku na emigracji. 

Zachwyt nad potęgą

Byli i tacy, co winy za 17 września szukali tylko w Polakach, wręcz usprawiedliwiając Moskwę. Jednym z takich przypadków był lewicowy, ale doprawdy znakomity reporter Ksawery Pruszyński. Jeszcze w maju 1941 r., czyli przed inwazją niemiecką na ZSRS i jeszcze przy pełnej zgodzie narodowej, że Stalin jest na równi z Hitlerem pełnoskalowym zaborcą II Rzeczpospolitej, Pruszyński pisał w Londynie: „Jest niewytłumaczalne, dlaczego – skoro groziła wojna – nie uczyniono nic, choćby dla próby, by pozyskać sobie życzliwość sowiecką? Dlaczego postąpiono tak, jakby za Zbruczem i Horyniem kończył się orbis terrarium [łac. świat], zaczynało polityczne vacuum [łac. pustka], skąd nic grozić nie mogło?”. Można by polemizować z Pruszyńskim, jaka to mogłaby istnieć życzliwość sowiecka, ale pół roku później pisarz towarzyszył polskiej delegacji podczas wizyty u Stalina i wyraził tak wiele zachwytów „bogiem czerwonego Olimpu”, że ocierało się to już o zdradę nie mniejszą niż u komunistów. Ci ostatni zresztą – od zapamiętałych orędowników Wasilewskiej po drobnych aktywistów ze Lwowa i Wilna – zachwyceni byli siłą wschodniego imperium. 

W tym panteonie postaw – od fatalizmu wymagającego od nas już tylko samobójstwa, przez Mackiewiczową złość na bagatelizowanie skuteczności polityki Kremla, po wyświechtane slogany oraz postawę zachwytu i kolaboracji – jest ponadczasowy spór Polaków wobec zaborcy zza Bugu, Dniepru i Berezyny. Choć w dramatycznych momentach, takich jak 17 września, jest on wyostrzony i bardziej widoczny, przewija się on od 300 lat w debatach polskich – od Stanisława Leszczyńskiego, Filipa Orlika, przez Henryka Kamieńskiego, Adama Czartoryskiego i Zygmunta Krasińskiego, po wyżej wymienionych publicystów, dalej Giedroyciów i współczesnych nam Kaczyńskich (z Rosją twardo) albo Sikorskich i Tusków (nie damy rady). 

Powtórka z historii

Na nowo ten wachlarz skrajnych podejść ujawniła rosyjska inwazja na Ukrainę z 2022 r. – jakbyśmy kopiowali broszurki podziemne z 1940 r. Z jednej strony śmialiśmy się ze starego rosyjskiego sprzętu, jak tamci śmiali się z karabinów, które Armia Czerwona nosiła na sznurkach z braku rzemieni, z drugiej strony wieszczyliśmy – jak i reszta świata – że Kijów padnie w trzy dni. Drwiliśmy z durnych Rosjan gubiących się na ulicach ukraińskich miasteczek, tak samo jak Sergiusz Piasecki wyśmiewał ich w „Zapiskach oficera Armii Czerwonej”, i doprawdy widziałem, jak dzisiejsi poddani Putina w niewoli ukraińskiej zachowują się skamląco i serwilistycznie niczym bohater tamtej powieści, a jednak w czwartym roku wojny widzimy już, że te prymitywy z dzikiej Azji mogą tę wojnę znów wygrać. 

Nawet galeria osobliwości, choć o wiele mniejszego formatu, powtarza dziś podobne postawy. Jedni wróżyli zwycięstwo rosyjskie nawet wtedy, gdy w pierwszych tygodniach wojny milion ukraińskich ochotników czekało tylko na odpowiednią ilość broni, by ledwie 200-tys. zaskoczonej klęskami armii Władimira Putina zadać skuteczny cios, inni zadowolili się pomocą humanitarną i zachwytami nad liberalnymi rządami Zachodu, wreszcie są i tacy, którzy nie przeceniają zasobów Kremla, ale widzą, jak umiejętnie miesza się tam fanatyczna determinacja podboju z kalejdoskopem podstępów, agentury i dezinformacji. I zdaje się, że dwa spojrzenia na Rosję są tutaj prawdziwe – są silni i tej siły nie należy lekceważyć, ale większość sukcesów osiągają łamaniem umów, zdradzieckimi podstępami, zaś oba te skrzydła imperializmu scalone są faktycznie żałosnym obrazem biedy i prymitywizmu. 

To właśnie trzy komponenty wyjaśniają nam i 17 września, i wojnę rosyjsko-ukraińską. Sama masa wojska by im w obu przypadkach nie wystarczyła – w 1939 r. weszli dopiero po rozstrzygnięciach armii niemieckiej, zaś w 2022 r. jedyne zdobycze osiągnęli dzięki zdradzie części ukraińskich urzędników na południu i na wschodzie kraju. Rosjanie doszli aż do Chersonia dzięki kolaboracji kadr tamtejszych obwodów, które a to nie uruchomiły ładunków wybuchowych na moście na Dnieprze, a to przekazały najeźdźcom mapy pól minowych. A i obraz wszechrosyjskiego dziadostwa jest prawdziwy – z piciem wody z muszli klozetowych dawniej i kradzieżą tychże muszli klozetowych dziś. Siła, podstęp i patologiczny obskurantyzm to triada wzajemnego wsparcia w rosyjskim ekspansjonizmie. Rację mieli i ci, co płakali nad „ciosem w plecy”, i ci, których te frazesy irytowały. I obie strony, gdy patrzyły z niedowierzaniem, co to za dziki naród przychodzi ze wschodu. I nic się tutaj nie zmieniło.

Źródło: Gazeta Polska Codziennie