Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »
Z OSTATNIEJ CHWILI
Rzecznik MZ: jest decyzja o zakupie kamizelek nożoodpornych dla członków zespołów ratownictwa medycznego • • •

Wolność jest w nas, czyli koniec zamordyzmu postkomuny. Nie tylko o biuście redaktor Pauliny

Gdy Ryszard Siwiec podpalił się, krzyczał, że robi to jako „syn narodu, który własną i cudzą wolność ukochał ponad wszystko”.

Krzysztof Sitkowski/Gazeta Polska
Krzysztof Sitkowski/Gazeta Polska
Gdy Ryszard Siwiec podpalił się, krzyczał, że robi to jako „syn narodu, który własną i cudzą wolność ukochał ponad wszystko”. O wolności, którą krzyżami się mierzy, śpiewali ci spod Monte Cassino. Wolność i Niezawisłość – tak nazwali się Żołnierze Wyklęci. Powinno być dla nas wielkim wstydem, że w III RP słowo „wolność” ukradli nam ci, którzy straszą polskością i klerykalizmem. Jeśli nie zdołamy go odzyskać, powstający nowy rząd przegra - pisze Piotr Lisiewicz w najnowszej „Gazecie Polskiej”.

To był największy błąd obozu niepodległościowego w całej III RP. Daliśmy sobie odebrać słowo, które przez wieki było nierozerwalnie związane z pojęciami takimi jak „patriotyzm” czy „niepodległość”. Słowo, które było dla pokoleń Polaków obsesją.

„Jest w nas siła demoniczna, którą odczuwamy w sobie wszyscy i pod tym względem nie ma wśród nas różnic przekonań: chcemy być wolni, choćby kosztem dobrobytu, choćby kosztem znaczenia, choćby kosztem życia”

– pisał Jan Ulatowski, młody poznański publicysta, założyciel przedwojennego „Życia literackiego”, później żołnierz spod Tobruku.

Najgorszy błąd i jego korzenie

W latach 2005–2007 PiS zupełnie nie poradził sobie z faktem, że media postkomunistycznej oligarchii postanowiły używać słowa „wolność” jako oręża przeciwko niemu. Błąd PiS, który polegał na tym, iż jego liderom wydawało się, że wystarczy, jeśli nazwa ich partii kojarzyć się będzie z „bezpieczeństwem”, „porządkiem” czy „prawem”, nie był tu decydujący.

Słowo „wolność” oddane zostało naszym wrogom dużo wcześniej, na początku lat 90. To wtedy zostało ono upodlone, zdegradowane, pomniejszone. Pozwoliliśmy, by w potocznej świadomości to wielkie słowo kojarzyło się przede wszystkim z prawem do aborcji, z postulatami gejów, z rewolucją obyczajową.

Wielu polityków tzw. prawicy chętnie wpisało się wówczas w ten schemat. Z ust działaczy ZChN słyszeliśmy idiotyczne pytania: „Czy nie za dużo tej wolności?”. Zamiast krzyczeć, że III RP jest krajem, w którym w 1991 r. zginęli inspektor NIK Michał Falzmann i prezes NIK Walerian Pańko; zamiast pokazywać, jak działa w mediach nowa cenzura; zamiast odsłaniać, jak tłumiona jest przez układy przedsiębiorczość i dawna bezpieka sprowadza wolność gospodarczą do fikcji, ci pożyteczni idioci z prawicy cieszyli się, że media nagłaśniają ich wypowiedzi, nie musząc nawet specjalnie ich przekręcać, by dowieść, że albo Unia Wolności, albo religijny fundamentalizm.

Zamiast wyśmiewać kojarzenie wolności z postulatami obyczajowymi, przyjmowali język przeciwnika za swój. Gdy Jarosław Kaczyński mówił o tym, że ZChN to najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski, to właśnie mógł mieć na myśli.

Zabraliśmy im 11 listopada i Twittera, zabierzmy i wolność

Twierdzę, że jeśli nie zdołamy teraz zredefiniować znaczenia słowa „wolność” w głowach zwykłych Polaków, obóz niepodległościowy, który doszedł właśnie do władzy, przegra. Nie od razu, ale przegra. Uważam jednak, że mamy realne szanse, by to słowo odebrać postkomunistycznym uzurpatorom. Żeby wyśmiać tę uzurpację, spuścić z niej powietrze, sprowadzić do właściwych proporcji.

„Internety” mogą tu wiele, ale potrzebny jest też wysiłek koncepcyjny, by prawdziwie i wielostronnie opisać to, co zostało zakłamane. To jest właśnie czas na takie procesy, o czym trafnie powiedział w niedawnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Tomasz Lis:

„Dobrze, ale dlaczego daliśmy sobie zabrać powstanie i 11 Listopada, dlaczego daliśmy sobie wyrwać stadiony, gdzie młodzież aż kipi od nienawiści (…). Daliśmy sobie zabrać Twitter. Nie mieliśmy iPhone’ów? Daliśmy sobie wyrwać Stowarzyszenie Dziennikarzy, bo nikomu się nie chciało poświęcić dwóch sobót? Jak się oddaje przestrzeń publiczną, to się płaci rachunki”.


Odebranie im słowa „wolność” musi być uzupełnieniem dobrze opisanej przez Lisa układanki. Uzupełnieniem bardzo ważnym, wręcz kluczowym. Bo oni już szykują się do ataku na nową władzę przy użyciu tego oręża.

Kościół może ograniczać nastolatków, ale studentów już nie

Pierwszym punktem musi być prawdziwy opis tego, czy realnie biorąc PiS sprzymierzony z Kościołem może być przez jakąś część obywateli odbierany jako ugrupowanie ograniczające ich wolność.

Należy zauważyć, że w przypadku Kościoła istnieje taka niewielka grupa. To nastolatkowie, szczególnie z mniejszych miejscowości, którzy w okresie burzy hormonów mogą czuć się ograniczeni nakazami obyczajowymi, narzucanymi przez szkołę czy księdza. To oczywiście ich subiektywne odczucie, ale bardzo autentyczne.

Ale taki bunt traci swoje podstawy po ukończeniu szkoły średniej. Pomysł, że dwudziestoparolatkowi studiującemu w wielkim mieście Kościół może czegoś skutecznie zakazać, to fikcja.

Jeśli coś ogranicza jego dalsze możliwości rozwoju, to nie ksiądz, lecz niemożność zdobycia dobrej pracy bez znajomości, bez pochodzenia z odpowiedniej rodziny.

To ta właśnie zamknięta kasta jest właścicielem mediów, które starają się udowodnić dwudziestoparolatkom, że są wielkimi buntownikami, jeśli zrymują słowo „biskupa” ze słowem „dupa” (nie wiedząc, że ów rym z XIX w. się wywodzi). Robią to one we własnym, dobrze zdefiniowanym interesie.

Spór o relacje państwo–Kościół ma rację bytu na polskiej scenie politycznej. Jedni chcą, by państwo wspierało działania Kościoła finansowo, inni wręcz przeciwnie – więcej daliby na wspieranie innego typu inicjatyw. Jedni chcą więcej Kościoła w mediach publicznych, inni mniej. To normalna w demokracji dyskusja. Raz górą są jedni, raz drudzy.

Natomiast rozpatrywanie tego w kategoriach wolności sensu nie ma, bo nikt nie jest zmuszany do chodzenia do kościoła, nauki religii czy uczestnictwa w pielgrzymkach.

Dziś młodzi ludzie są mniej niż w latach 2005–2007 podatni na antyklerykalną propagandę. Stało się to za sprawą odrodzenia się patriotyzmu w młodym pokoleniu. Część młodych patriotów jest bardzo religijna, część mniej albo i w ogóle (okres buntu), ale zanurzenie jednych i drugich w polskości spowodowało, że antyklerykalizm w stylu Kuby Wojewódzkiego przestał być dla nich atrakcyjny.

Sienkiewicz i budka pod ambasadą, czyli prawda o prowokacjach PO

„Otwarta, tolerancyjna, liberalna, obywatelska Polska może być wkrótce zagrożona. Już teraz trzeba myśleć o tym, jak jej bronić” – pisze Tomasz Lis w najnowszym „Newsweeku”. I to jasno pokazuje, jaka będzie linia ataku na rząd PiS.

Drugim punktem planu uniemożliwiającego mainstreamowym mediom przebranie się w wolnościowe piórka powinno być więc wyciągnięcie na światło dzienne, najlepiej z wielkim hukiem, wszystkich nadużyć służb specjalnych i policji za czasów rządów PO i PSL.

W szczególności tych dotyczących zwykłych ludzi, a nie polityków. Skala inwigilacji Polaków, liczba policyjnych prowokacji i nadużyć służb przekroczyła w latach 2007–2015 wszystko, co zdarzyło się wcześniej w III RP. To właśnie te lata były odchodzeniem od chwalonej przez Lisa „liberalnej demokracji”.

Niektóre dowody na takie działania zaczęły wypływać jeszcze przed zmianą władzy. Najbardziej szokującymi słowami, jakie padły na taśmach, była wypowiedź szefa CBA Pawła Wojtunika, który stwierdził, że to minister Bartłomiej Sienkiewicz kazał podpalić budkę przed rosyjską ambasadą podczas Marszu Niepodległości: „Widzisz, ale facet nauczył ich [Sienkiewicz – red.], że on dzwoni i on im rozkazuje. I tak samo poszli, spalili budkę pod ambasadą, bo minister osobiście wymyślił taką… wiesz z takiego…” – mówił Wojtunik. „Koncepcję” – dopowiadała wicepremier Elżbieta Bieńkowska. „Z takiego zarządzania ręcznego są same problemy” – stwierdził Wojtunik.

O tym, że była to prowokacja, powiedziałem kilka dni po tym wydarzeniu, w prowadzonym przeze mnie wraz z Katarzyną Gójską-Hejke w telewizji Republika programie „Kulisy manipulacji”. Wskazywał na to jasno przebieg wydarzeń, jednak sprawcy nie mogliśmy wskazać aż tak precyzyjnie.

Jeszcze bardziej skandaliczną prowokacją było dopuszczenie do ataku manifestantów na skłot „Przychodnia” w Warszawie podczas tego samego marszu. Władza, która podjęła decyzję, by nie chronić skłotu, dopuścić do ataku, licząc na to, że będą ofiary, ryzykowała życie ludzi, przede wszystkim skłotersów.

Zarządzanie nastrojami społecznymi poprzez prowokacje stało się metodą rządu PO–PSL na kanalizowanie społecznych nastrojów. Problem ministra Bartłomieja Sienkiewicza polega na tym, że za jego rządów nasiliły się one tak bardzo, iż nie sposób wszystkiego zatuszować. Czego dowodem nagrany Wojtunik czy wyjście na jaw nagrania z komendy policji w Szczecinku, gdzie dowódca wprost przekazuje policjantom wytyczne, jak mają „zaogniać” konflikty z kibicami i „szukać pretekstu”, żeby ich zatrzymywać.

To są szokujące informacje, których wyjście na jaw w każdym zachodnim kraju byłoby powodem dymisji ministrów. A gdy prokuratura i służby specjalne zostaną odebrane ludziom PO i PSL, możliwości ustalenia, kto stał za przestępczymi prowokacjami, będą nieporównanie większe. Ujawnienie skali bezprawnych działań służb w szczególności w stosunku do zwykłych ludzi może bardzo popsuć narrację mediów o zamordyzmie PiS.

Pakiet wolnościowy PiS

PiS powinien też cofnąć wszystkie zmiany prawne ograniczające wolność za czasów PO, począwszy od prawa o zgromadzeniach, a jeszcze lepiej poszerzyć je z własnej inicjatywy. Przepisów, którym warto się przyjrzeć, jest o wiele więcej – te dotyczące stanu wojennego, użycia broni wobec demonstrantów, obniżenia wymagań dotyczących pracy w policji itp.

Zmiany te można by nazwać pakietem wolnościowym PiS. To byłaby świetna demonstracja intencji: PO wprowadziła przepisy ograniczające wolność i dające władzy narzędzia do represjonowania zwykłych ludzi, a my – choć teraz jesteśmy władzą i moglibyśmy z nich korzystać – nie chcemy ich, bo jesteśmy za wolnością także, gdy rządzimy.

Jak pisałem w tekście „Czas na rząd skrajnie niepodległościowy” przed wyborami, plan establishmentu na czas rządów PiS jest widoczny gołym okiem. Ocalić jak najwięcej siedlisk postkomunistycznej patologii zapewniających mu przywileje. I maksymalnie rozszerzyć front walki z rządem. Czyli przekonać jak najwięcej grup społecznych, że PiS czyha na ich wolność.

Nasze zadanie jest odwrotnością tego planu: patologie wypalić gorącym żelazem, a front maksymalnie zawęzić. Poprzez życzliwość wobec wszystkich inaczej myślących, którzy nie są częścią uprzywilejowanej kasty. Stąd m.in. mój pomysł, by rozmawiać z Partią Razem, która spełnia te warunki.

Jak Olejnik bała się przyjechać na Woodstock

Jeśli PiS serio potraktuje swoją wolnościową linię, „internety” zrobią resztę. Myślę, że owo zderzanie przez blogerów czy autorów memów historycznego kontekstu świętego dla Polaków słowa „wolność” z popiskiwaniem na ten temat przez establishment III RP powinno przynieść efekt.

Wychodzić to będzie groteskowo, jak w przypadku skarg redaktor Pauliny Smaszcz-Kurzajewskiej, która wyraziła obawę, że od czasu wyboru Andrzeja Dudy na prezydenta „już mi w ogóle nic nie będzie wolno”, ze szczególnym uwzględnieniem eksponowania piersi.

Wyśmianiu wolnościowego przebudzenia gwiazd mediów establishmentu sprzyja fakt, że owe gwiazdy są w tej roli nieautentyczne. Wielce zabawnie wyglądało to przy okazji jednego z Woodstocków, gdy Magdalena Środa, którą Owsiak zaprosił na festiwal, deklarowała: „Nie lubię tłumów i głośnej muzyki, nie lubię też piwa i spania w namiocie”. Jeszcze ciekawiej było z Moniką Olejnik. „Zadzwoniłem do Moniki Olejnik, która uległa tej całej propagandzie, że to niebezpieczne i zwyczajnie się bała” – tak Zbigniew Hołdys wspominał to na łamach „GW”.

Medialne resortowe dzieci nie buntowały się, nie należały do subkultur, nie były zwijane przez policję z żadnych manifestacji. Słuchały grzecznego popu, a nie żadnych ekstremalnych gatunków muzyki. Dorastały w cieplarnianych warunkach dzięki kasie rodziców, młodo wbijały się w garnitur i izolowały od problemów rówieśników. Tę ich sztuczność w roli bojowników o wolność „internety” powinny łatwo wychwycić.

„Popiełuszko. Wolność jest w nas”

Natomiast władza musi zrobić swoje w edukacji i kulturze, promując dzieła pokazujące, czym była w historii wolność dla Polaków. To się da zrobić, przecież nawet „establishmentowy” film o błogosławionym księdzu Jerzym zatytułowany jest „Popiełuszko. Wolność jest w nas”.

Notabene to ksiądz Jerzy wypowiedział słowa mogące być mottem czekającej nas batalii o słowo „wolność:

„Na tym polega w zasadzie nasza niewola, że poddajemy się panowaniu kłamstwa, że go nie demaskujemy i nie protestujemy przeciw niemu na co dzień. Nie protestujemy, milczymy lub udajemy, że w nie wierzymy. (…) Gdyby większość Polaków w obecnej sytuacji wkroczyła na drogę prawdy, (…) stalibyśmy się narodem wolnym duchowo już teraz. A wolność zewnętrzna czy polityczna musiałaby przyjść prędzej czy później jako konsekwencja tej wolności ducha i wierności prawdzie”.

 



Źródło: Gazeta Polska

Piotr Lisiewicz