Praktycznie wszystkie pięć łodzi podwodnych należących do polskiej Marynarki Wojennej, nadaje się do muzeum. Cztery z nich (norweskie, typu Kobben) skończyły, lub wkrótce skończą pół wieku, piąta (jeszcze sowiecka) – za rok 30 lat, zaś w 2018 r. ostatecznie utracą techniczną zdolność do funkcjonowania. W sytuacji obecnej wojny Rosji z Ukrainą i nierozwiązanego problemu zalewu Europy przez uchodźców z krajów arabskich jak najszybszy zakup zastępujących je nowoczesnych jednostek stał się więc racją stanu.
Z jednej strony wydłużanie w nieskończoność procedur związanych z pozyskiwaniem w drodze przetargu nowoczesnego uzbrojenia dla polskiej armii przestało chyba już kogokolwiek dziwić. Niemal już rozstrzygnięty w kwietniu br. przetarg na śmigłowce wielozadaniowe wciąż nie doczekał się oficjalnego finału, mimo, że znany jest finalista wskazany przez MON (Airbus). Z kolei do przetargu na dostarczenie polskiej MW trzech okrętów podwodnych (wraz z pociskami manewrującymi), który zapowiedziano już przed kilku laty, o szacowanej łącznej wartości co najmniej ok. 7,5 mld zł, wciąż jeszcze nie doszło.
Opóźnienia przez pociski manewrujące
Dotychczasowe wydłużanie w czasie procedur związanych z przygotowaniem przetargu na zakup łodzi ministerstwo obrony narodowej tłumaczyło podjętą na początku roku decyzją o konieczności dołączenia przez oferenta do dostarczanego okrętu pocisków manewrujących Dzięki nim nowe okręty staną się bronią o charakterze odstraszającym wroga. Pociski takie pozwolą przeprowadzać dotkliwe uderzenie na strategiczne cele potencjalnego agresora. Można będzie nimi atakować z dużą precyzją cele położone wiele setek kilometrów w głębi lądu. Dzięki umieszczeniu pocisków na łodziach podwodnych staną się one bardzo trudne do wykrycia i zniszczenia przez nieprzyjaciela.
Mimo dotychczasowych opóźnień wszystko wskazywało, że w najbliższych miesiącach MON wreszcie ogłosi zapowiadany od lat przetarg. Nie wiadomo co się stało, że w pierwszych dniach września ministerstwo zmieniło w tej sprawie swoje stanowisko. Można jedynie domniemywać, że w grę mogły wchodzić naciski np. lobby rosyjskiego, bądź niemieckiego niechętnego zbyt daleko posuniętej suwerenności Polski w zakresie jej obronności. Tymczasem jeszcze w styczniu, w jednym z wywiadów minister Mroczek dowodził, że przy wyborze systemu kluczowa będzie możliwość autonomicznego użycia pocisków manewrujących bez każdorazowej zgody państwa, w którym są one produkowane.
Niespodziewana wolta - wspólny zakup łodzi z Norwegią (Holandią)
W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” z 30 sierpnia Mroczek mówi, że postępowanie w sprawie zakupu okrętów będzie mogło zostać uruchomione jeszcze w br. Tłumaczy się przy tym z przyczyn kolejnego opóźnienia (skomplikowane analizy przeprowadzone przez MON), podkreśla także kluczową rolę w dostarczeniu wraz z łodziami pocisków manewrujących. Z kolei w informacji o programie modernizacji technicznej sił zbrojnych w latach 2013-2022 opublikowanej przez MON 31 sierpnia planowany termin rozpoczęcia procedury przetargowej wyznaczono na 1 kwartał 2016 r.
Jednak już tydzień później w wywiadzie dla PAP minister Mroczek nic nie wspomniał o konieczności rychłego rozpoczynania procedury przetargowej. Niespodziewanie stwierdził natomiast, że MON chciałby je kupować wspólnie z innymi państwami (z którymi trzeba uzgodnić wymagania). „Wszystko będzie zależało od tego, czy zakupu Polska dokona samodzielnie, czy jako projekt wspólny dwóch lub więcej państw natowskich. Na ukończeniu są prace nad dokumentacją, które pozwolą uruchomić finalne postępowanie. Rozważamy pozyskanie okrętów podwodnych, na przykład wspólnie z Norwegią i Holandią”. Pomysł ten uzasadnią obniżką kosztów takiego „wspólnego” zakupu. Wiceminister nie mówi przy tym nic o terminach rozpoczęcia i zakończenia procedury przetargowej, ani o terminach dostaw. Kwestia pocisków manewrujących stała się nagle według Czesława Mroczka mniej kluczowa.
Wspólny zakup nieracjonalny
Sprawa jest tym bardziej tajemnicza, że – jak zauważają niezależni eksperci - Norwegia, wcale nie zamierza nabyć nowych łodzi „mniej więcej w tym samym czasie co Polska”, jak twierdzi w wywiadzie Mroczek, ale ok. pięć lat później niż my.
Zdaniem dr Łukasza Kistera, eksperta ds. bezpieczeństwa z Collegium Civitas, próba zbiorowego zakupu jest czymś sensownym, wszakże pod warunkiem, że trzeba tak dobrać kraje, chcące dokonać takiego samego zakupu, by wszyscy chcieli kupić to samo. - Samo hasło „wspólny zakup z innymi krajami” jest jak najbardziej dobre. Ale pozostaje tylko hasłem. Za tą deklaracją nic więcej nie poszło. Nie wiemy więc, na jakich warunkach, z kim, jaki ma być cel tak skonstruowanego zakupu. A przecież polska Marynarka Wojenna potrzebuje okrętów już dzisiaj – mówi GP ekspert.
Kister przypomina, że przez ostatnie trzy lata MON mówiło dużo o zakupie tych okrętów, przygotowywało procedurę przetargową. - Ostatecznie pod koniec tej procedury, po rozmowach z potencjalnymi dostawcami ministerstwo nagle chce rozpocząć ten proces od nowa. Świadczy to o tym, że nie przygotowało się do tego zakupu. Zaś okres tych trzech lat został zupełnie zmarnowany – kończy ekspert.
Do różnych zadań
Inni eksperci podkreślają, że możliwość wspólnego zakupu okrętów podwodnych przez Polskę i Norwegię będzie trudna, choćby dlatego, że kupowane okręty nie będą miały takich samych parametrów, gdyż będą przeznaczone do wykonywania różnych zadań. W przypadku Norwegii zadania te polegać będą na ochronie akwenu Morza Północnego i pól naftowych. Ponadto Norwegowie nie przewidują obecnie wykorzystania swoich przyszłych okrętów podwodnych do wystrzeliwania pocisków manewrujących. Inne przeznaczenie i brak możliwości wykorzystania rakiet manewrujących powodują więc, że polskie i norweskie okręty będą się od siebie różnić. Skoro tak, nie będzie mowy o uzyskaniu korzyści finansowych dzięki wspólnemu zakupowi.
Ponadto, wskutek późniejszych od Polski planów Norwegii zakupu łodzi podwodnych (o ok. pięć lat), o tyle samo opóźni się zapewnienie zleceń polskiemu przemysłowi stoczniowemu związanych z uczestnictwem w budowie okrętów podwodnych dla MW RP. A jest to jednym z wymogów MON (wynikających z wymaganiami offsetowych narzuconych przez konieczność stworzenia samodzielnej zdolności do serwisowania okrętów podwodnych w Polsce). Opóźnienie decyzji MON oznacza zatem także ograniczenie możliwości rozwoju eksportu dla polskiego przemysłu, w tym spółek Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Jednocześnie resort obrony aktywnie wspiera– w sferze wypowiedzi – rozwój działalności eksportowej PGZ, upatrując w nim szansę na zachowanie przez jej firmy odpowiednich zdolności dostaw dla polskiej armii.
Holendrzy chcą dużo większych
Pytani przez nas eksperci zwracają także uwagę, że Holendrzy planują zakupić jednostki dużo większe niż Polska. Mianowicie prawdziwie oceaniczne okręty podwodne o wyporności 3000-4000 t (w stosunku do ok. 2000 t dla przyszłych polskich jednostek). Wynika to ze specyfiki wykorzystania okrętów przez MW Holandii i przewidzianych stref ich operowania (m.in. na holenderskich terytoriach zamorskich na Karaibach). Wobec tego nie ma żadnego uzasadnienia dla zakupu takich okrętów przez Polskę, nie może więc być mowy o współpracy z Holandią w pozyskaniu okrętów. W dodatku holenderski program zakupów łodzi podwodnych znajduje się jeszcze w powijakach – tamtejszy parlament nie uchwalił do dziś budżetu na wymianę okrętów, a odległe terminy ich dostawy nie pasują w żaden sposób do terminów budowy okrętów podwodnych dla Polski. Najwyraźniej więc specjaliści doradzający wiceministrowi Mroczkowi nie mają tej publicznie dostępnej wiedzy.
Rozłączenie zakupu pocisków manewrujących i okrętów błędne
We wspominanym wywiadzie wiceminister Czesław Mroczek wspomniał także, że Polska dokonując zakupu okrętów podwodnych wspólnie z innym krajem NATO obstaje przy uzbrojeniu ich w pociski manewrujące. I niespodziewanie dodał: - Ten zakup może jednak być wyłączony do odrębnego postępowania.
Według naszych rozmówców oddzielny zakup okrętów i pocisków manewrujących zwiększy koszty ich wzajemnej integracji. Znacząco wzrośnie także techniczne i polityczne ryzyko integracji, co może spowodować, że nie dojdzie ona do skutku (a więc okręty pozostaną bez możliwości wykorzystania pocisków). Rozdzielenie tych dwóch zakupów zmusza MON do wzięcia odpowiedzialności za integrację pocisków manewrujących z okrętami. Dla rozdzielenia zakupu okrętów podwodnych i pocisków manewrujących nie ma uzasadnienia. Jedynym rezultatem takiego działania będzie zaprzepaszczenie idei budowy systemu odstraszania opartego na okrętach podwodnych. A jest to działanie na szkodę Polski.
Oferty
Wiadomo, że w razie ogłoszenia przetargu Polska może liczyć na oferty sprzedaży łodzi: U214 - od niemieckiego konsorcjum z udziałem koncernu Thyssen Krupp (TKMS), Scorpene od francuskiego koncernu DCNS. W grę mogą wchodzić także szwedzkie okręty A26 oraz hiszpańskie S-80, ewentualnie koreańskie KSS-III (Changbogo III). O ile oferta niemiecka ogranicza się do sprzedaży Polsce samych łodzi, ewentualnie dołączono by – za zgodą USA – amerykańskie pociski Tomahawk, to francuska zakłada transfer technologii i udział polskich stoczni w budowie okrętów.
NCM czy Tomahawki
W niedawnych wywiadzie dla Newseria Biznes dyr. Xavier Mesnet z francuskiego DCNS zadeklarował, że proponowane okręty Scorpene będą posiadały w pełni zintegrowane pociski manewrujące NCM, produkcji francuskiego oddziału koncernu MBDA. To ma gwarantować Polsce pełną niezależność w ich wykorzystaniu. To odróżnia francuską ofertę od konkurencji.
Oba podmioty już dziś ściśle współpracują. Choć pierwsza jednostka powstać ma w większości we Francji, to przewidziany jest znaczący udział polskich pracowników w jej budowie. Kolejne okręty powstać mają już w polskiej stoczni. Sama budowa będzie się wiązała ze stworzeniem ok. tysiąca miejsc pracy. Wiele osób znajdzie też zatrudnienie w procesie serwisowania okrętów przez kolejne 30-40 lat.- Głównym celem naszej oferty jest zaoferowanie Polsce niezależności – podkreśla Mesnet. DCNS proponuje, by okręty były budowane w gdyńskiej stoczni Nauta.
Pytani przez nas specjaliści podkreślają, że w razie wyboru przez MON oferty niemieckiej (nieuwzględniającej wyposażenia dostarczanych U214 w pociski manewrujące) należałoby uzupełnić ją o zakup pocisków zewnętrznych producentów, np. amerykańskich Tomahawków. Jednak w razie wyboru tej opcji jest mało prawdopodobne, by Amerykanie przekazali polskiej stronie odpowiednie kody, pozwalające na suwerenne użycie przez nas tych pocisków. Jak dotąd, sprzedając Tomahawki ich amerykański producent zgodził się na taką opcję tylko raz – w przypadku odbiorcy brytyjskiego.
Oferta francuska „to jedyna szansa na uratowanie Stoczni MW w Gdyni, znajdującej się obecnie w stanie upadłości likwidacyjnej” – zauważał Instytut Jagielloński w jednym ze swych oświadczeń i wyliczał: w przypadku zakupu okrętów za granicą, bez warunku udziału polskich zakładów w produkcji jednostek, polscy podatnicy zapłacą obcym stoczniom za ponad 3 mln roboczogodzin.
Na konieczność uwzględnienia znaczącego udziału w produkcji nowych, zamówionych zagranicą, łodzi podwodnych zwraca też uwagę w wypowiedzi dla GP pos. Andrzej Jaworski (PiS):
Powinniśmy iść torem sprawdzonym na całym świecie: zamawiać jedną sztukę danego okrętu za granicą i przy okazji przeszkolić na miejscu polskich specjalistów. Realizująca takie zamówienie firma zagraniczna powinna ściśle współpracować ze stocznią polską i kolejne zamawiane za granicą okręty powinny już być produkowane u nas.