Koszulka "RUDA WRONA ORŁA NIE POKONA" TYLKO U NAS! Zamów już TERAZ!

Republika Federalna Rozbrojona. Bundeswehra ledwo zipie - przypadek?

W 1962 r. w samym środku kryzysu kubańskiego tygodnik „Der Spiegel” odpalił (tak, bo to była bomba) artykuł pt. „Warunkowo zdolni do obrony”.

Duch.seb/cc3.0
Duch.seb/cc3.0
W 1962 r. w samym środku kryzysu kubańskiego tygodnik „Der Spiegel” odpalił (tak, bo to była bomba) artykuł pt. „Warunkowo zdolni do obrony”. Tekst miażdżył ówczesnego ministra obrony RFN Franza Josefa Straussa. Sens był taki: Strauss jest bucem i miernym szefem resortu, a Niemcy Zachodnie nie mają najmniejszych szans, by obronić się przed atakiem ZSRS. Materiał tygodnika był druzgocącą krytyką potencjału wojskowego i strategicznego RFN w ramach NATO. We wrześniu br. na tle putinowskiej wojny na Ukrainie „Spiegel” wypuszcza materiał dowodzący, że sprzęt Bundeswehry nadaje się co najwyżej na podmiejski szrot. Komunikat: w razie kłopotów lepiej nie dzwonić do Berlina, tylko od razu podnieść ręce do góry, bo NATO w tej szerokości geograficznej ma wolne. Przyjmując, że Putin marzy (a z wielu źródeł wiadomo, że tak jest w istocie) o skompromitowaniu idei Paktu Północnoatlantyckiego w Europie, to Berlin właśnie go wyręcza

W Berlinie afera, która dla reszty Europy powinna być dzwonkiem ostrzegawczym. Wszystko przez raport inspektorów, którzy sprawdzili realną gotowość bojową niemieckiej marynarki, sił lądowych i powietrznych. Raport został przekazany w ubiegłą środę komisji ds. obrony w Bundestagu i zszokował jej członków na tyle, że sprawa nabrała rozgłosu i zaistniała na łamach „Spiegla”. Na podstawie zawartych w raporcie danych pełnomocnik niemieckiego parlamentu ds. obronności Helmut Königshaus zgłosił wątpliwości co do możliwości użycia niemieckich sił zbrojnych, a zaangażowanie się Bundeswehry w większe konflikty uznał za możliwe, ale tylko w jakiejś części. Nie skonkretyzował, o jakich częściach myśli, ale media szybko ustaliły, w czym rzecz. W komunikacie dla „Die Welt” ministerstwo obrony Republiki Federalnej przyznało, że „ze względu na poważne braki w wyposażeniu Bundeswehra nie jest w stanie sprostać swoim powinnościom w ramach tzw. NATO Defense Planning Process”. „W przypadku ataku na któreś z państw bałtyckich Niemcy nie byłyby w stanie wbrew wcześniejszym obietnicom skierować do akcji 60 myśliwców typu Tornado” – podgrzewał i tak gorącą atmosferę „Spiegel”.

Państwo ramowe wojskową wydmuszką

Informacja niepokojąca, zwłaszcza że na ostatnim szczycie NATO w Newport to właśnie Niemcom przydzielono rolę „ramowego państwa NATO”, m.in. w dziedzinie obrony przeciwrakietowej, co oznacza, że Berlin stał się oficjalnie europejskim centrum NATO-wskiej inicjatywy rozbudowy zdolności w dziedzinie obrony przeciwrakietowej. Wybór zaskakujący, biorąc pod uwagę legendarną niechęć rządu niemieckiego do tarczy antyrakietowej, mogącej uchronić Europę Środkowo-Wschodnią przed m.in. agresją rosyjską. A po Newport mamy wrogie projektom obrony antyrakietowej Niemcy jako „państwo ramowe” i dziewięć innych krajów, w tym Polskę, które uczestniczą w tym programie, jakby faktycznie miał on doprowadzić do polepszenia naszego bezpieczeństwa.

Pod batutą Berlina wydawało się to niewykonalne już na początku września, ale pod koniec miesiąca sprawa stała się zupełnie jasna: Niemcy, które same ogłaszają, że nie mają możliwości sprostać zobowiązaniom w ramach NATO nawet na podstawowym poziomie, są jako „państwo ramowe” zjawiskiem kuriozalnym. Co istotne, rola Niemiec w NATO została im przydzielona ze względu na ich potencjał gospodarczy, który w rozumieniu większości obserwatorów automatycznie powinien iść w parze z troską o sprawne siły bojowe.

Tymczasem dane są następujące. Według „Spiegla” tylko 40 proc. samolotów bojowych Luftwaffe ma zdolność do podjęcia zadań, mowa m.in. o „euro-fighterach”, superlekkich i szybkich myśliwcach. Takich maszyn Bundeswehra ma dziś 109, ale gotowych do boju jest tylko 42. Podobnie wygląda sprawa wspomnianych Tornado, dwuosobowych samolotów bojowych, będących na stanie niemieckiej armii od 1980 r. Dziś Niemcy mają 89 tych maszyn, ale jak twierdzą, tylko 38 z nich nadaje się do użytku. Przygnębiające wrażenie robi też kondycja niemieckiej marynarki, np. z czterech będących na stanie Bundeswehry U-Bootów U212 z napędem hybrydowym do akcji mógłby zostać posłany tylko jeden, a z 11 różnego typu małych i średnich okrętów wojennych do boju nadaje się 7. Ale to nie wszystko. Na 406 czołgów typu Marder, kolosów gotowych pomieścić dziewięcioosobową załogę, funkcjonuje bez zarzutu 280, a ze 180 pojazdów opancerzonych typu Boxer, uważanych przez samą Bundeswehrę za najnowocześniejszy czołg kołowy w jej posiadaniu, zdatnych do walki jest tylko 70 etc. Niestety, „Gazecie Polskiej” nie udało się dotrzeć do pełnej listy usterek, a szkoda, bo Bundeswehra ma przecież jeszcze słynne Leopardy, czterokołowe wozy rozpoznawcze Fennek, transportery opancerzone Dingo i wiele innych, których potencjalna gotowość bojowa na razie pozostanie tajemnicą.

Kto zawinił?

Według „Spiegla” kryzys Bundeswehry zaczął się w roku 2010 r., kiedy wstrzymano zakupy części zamiennych dla floty powietrznej. Patrząc z tej perspektywy, socjaldemokraci i Zieloni, obarczający winą za fatalny stan uzbrojenia wyłącznie minister Ursulę von der Leyen, poszli po linii najmniejszego oporu. I nieprawdą jest, że coś zaczęło szwankować dopiero cztery lata temu. Błędy w sferze obronności Niemcy popełniają od momentu zakończenia zimnej wojny, kiedy na fali pacyfistycznej euforii z każdym rokiem wydatki na armię albo topniały, albo były nawet w 50 proc. wykorzystywane na pokrycie kosztów biurokracji, płac etc.

Reforma armii, redukcje kadr, zmniejszanie nakładów na potrzeby wojska, ostrożne zakupy sprzętów nie są w Niemczech (przynajmniej w ich części zachodniej) nowością. Potwierdza to prosty rachunek: w 1960 r. budżet obronny RFN wynosił 7,45 mld marek (ok. 3,81 mld euro) i stanowił aż 24,6 proc. całkowitego budżetu państwa. W latach 70., czyli w okresie ocieplenia na linii RFN–Blok Wschodni, wydatki na obronność pozostały bez zmian. Zresztą Niemcom, nawet mimo wymiany ekipy rządzącej z adenauerowskiej na brandtowską, wciąż bardzo zależało na uznaniu ze strony NATO i USA. W tej kwestii nic się nie zmieniało, co zresztą świadczy o tym, że nawet tak drastyczna zmiana politycznego azymutu nie zakłóciła trzeźwej oceny potencjalnych zagrożeń. Niemcy rozumieli, że są państwem granicznym, że na wschód są satelity sowieckie i jeśli nie będą dbać o wysokie standardy bezpieczeństwa, sami przygotują sobie stryczek.

Dziś to Polska jest państwem frontowym, ale dziwnym trafem fakt ten nie jest przedmiotem poważnej dyskusji ani na forum UE, ani NATO. Takiej dyskusji, która przyniosłaby coś więcej niż umieszczenie nas na orbicie „państwa ramowego” czy pocieszenia w postaci szpicy NATO.

Wróćmy jednak do wydatków na obronność RFN – w latach 90. za rządów Helmuta Kohla procentowy udział wydatków wojskowych względem całościowego budżetu kraju zmalał z blisko 25 proc. do 15,1 proc., osiągając poziom 57,54 mld DM (29,42 mld euro), co odpowiadało 2,5 proc. ówczesnego PKB. W ub.r. Niemcy wydały na obronę ok. 31 mld euro, co w stosunku do roku 2012 oznaczało skok o 6 proc., ale i tak nie przekroczyło 1,3 proc. PKB. Tendencja spadkowa jest więc widoczna.

Po zakończeniu zimnej wojny każdy kolejny minister obrony miał własną koncepcję zmian, ale jedno było jasne od początku i dla wszystkich opcji politycznych: ma być taniej, a wojsko mniej liczne, zawodowe. Za czasów urzędowania w ministerstwie obrony przyłapanego na plagiacie pracy doktorskiej (co rzekomo zadecydowało o jego zwolnieniu) Karla Theodora zu Guttenberga Bundeswehra weszła w etap realizacji planowanych całe lata zmian, również tych dotyczących redukcji kadr. I tak jeszcze do roku 2011 nabór odbywał się na zasadzie obowiązkowego poboru, obecnie armia bazuje na zawodowych żołnierzach. W 2004 r. liczyła jeszcze 250 tys. żołnierzy, według stanu deklarowanego na początku września przez Bundeswehrę aktualnie służy w niej 181 099 żołnierzy – mężczyzn i kobiet (kobiety są przyjmowane do wojska od 2001 r.), z czego ponad 61 tys. przypada na siły lądowe, ponad 15 tys. na marynarkę wojenną, blisko 30 tys. na Luftwaffe. Pozostali pracują w służbach medycznych, biurach ministerstw etc. Kiedy na miejsce Guttenberga przyszedł Thomas de Maizière, narzekał na nieporządek w papierach i planach reform, a odchodząc, zostawił po sobie m.in. aferę z euro-Hawkami (o tym innym razem). Ursula von den Leyen oficjalnie nie narzeka na poprzedników, ale ze źródeł bliskich kręgom rządowym wiadomo, że jest przybita raportem inspektorów, a atmosfera w jej resorcie jest gęsta.

Więcej w najnowszym wydaniu tygodnika „Gazeta Polska”

 



Źródło: Gazeta Polska

Olga Doleśniak-Harczuk