Nie wytrzymałam tego, przy czym uczestniczyłam. To mnie rozbiło jako kobietę, jako matkę i jako katoliczkę - wyznaje w rozmowie z "Gościem Niedzielnym" położna z rzeszowskiego szpitala Pro-Familia Agata Rejman.
Po konferencji prasowej, na której była położna opisała dokonywane w Pro-Familia aborcje, szpital domaga się od niej sprostowania i 50 tys. zł odszkodowania. Według dyrektora Radosława Skiby słowa o zabijaniu dzieci to określenie,
„które w rażący sposób narusza dobre imię szpitala i dotyka pracowników”.
Jak mówi położna, o tym, że w jej szpitalu przeprowadzane są aborcje, zorientowała się pod koniec grudnia. W rozmowie z "Gościem Niedzielnym" opisuje wstrząsające przeżycia z pracy w Pro-Familia.
Pod koniec 2013 r. przyszłam na nocny dyżur. Koleżanki były jakoś dziwnie poruszone i skonsternowane. Przekazały mi wówczas, że pacjentka krwawi i ma założone leki powodujące krwawienie. Ale nikt nie nazwał rzeczy po imieniu, a ja się od razu nie domyśliłam - relacjonuje pierwszą zaobserwowaną aborcję w Pro-Familia, po której sama ochrzciła zabite dziecko.
(...)
Zostałam wówczas sama na oddziale jako położna. Poprosiłam do pomocy koleżankę, położną z innego szpitala. (...) Koleżanka wzięła to dzieciątko, zawinęła w chustę i zaniosła do innej zabiegówki. Położyła tam i nie wiedziała, co ma zrobić. Mimo że jest starsza, z doświadczeniem, mówiła, że nie może się z tego otrząsnąć, bo jeszcze nigdy się z czymś takim nie spotkała. W końcu po skończonych zabiegach dotarłam do tego dzieciątka. Ochrzciłam je, mimo że było już nieżywe. Później musiałam znaleźć odpowiedni pojemnik i zalać je formaliną, bo taka jest procedura. Musiałam patrzeć na to wszystko, brać to dziecko do rąk - opowiada Rejman. -
Niech mi któryś doktor powie prosto w oczy, że położna ma marginalny udział w tym wszystkim. To wszystko dzieje się naszymi rękami i my na to wszystko musimy patrzeć - nie kryje oburzona była położna.
- Trzeci przypadek aborcji na moim dyżurze był 1 stycznia. Koleżanka zaczęła się kłócić z lekarzem, że przecież to dziecko miało się rodzić na porodówce, żeby przynajmniej godnie to wyglądało. Wtedy nie wytrzymałam i zapytałam ją, o jakim godnym umieraniu w ogóle mówi w przypadku aborcji, jeśli celem jest zabicie dziecka - relacjonuje Agata Rejman.
Po trzeciej aborcji położna poszła na zwolnienie lekarskie. -
Nie wytrzymałam tego, przy czym uczestniczyłam. To mnie rozbiło jako kobietę, jako matkę i jako katoliczkę - mówi w rozmowie z "Gościem" Rejman, opisując trzeci przypadek aborcji, po którym postanowiła skończyć pracę z Pro-Familia.
-
To było na moim dyżurze był 1 stycznia. Koleżanka zaczęła się kłócić z lekarzem, że przecież to dziecko miało się rodzić na porodówce, żeby przynajmniej godnie to wyglądało. Wtedy nie wytrzymałam i zapytałam ją, o jakim godnym umieraniu w ogóle mówi w przypadku aborcji, jeśli celem jest zabicie dziecka. Godne umieranie może być wtedy, jeśli kobieta roni dziecko i nic nie można już zrobić, żeby je uratować - mówi.
- Lekarz tak nam mówił, że to zwykłe poronienie. Później przyszła inna koleżanka z porodówki i pyta, co my tu wyrabiamy. Mówię jej, że jest aborcja - relacjonuje położna.
- Złapała się za włosy i nie mogła uwierzyć. Zbladła i uciekła na salę porodową. Zawołałam wtedy doktora i mówię do niego, żeby sam się zajął tą pacjentką i siedział tu przy niej. Ja w tym uczestniczyć nie będę, bo jestem katoliczką, chcę przyjmować sakramenty i chcę swoim dzieciom rano móc spokojnie patrzeć w oczy - dodaje Agata Rejman.
Źródło: niezalezna.pl,gosc.pl
sp