Wyszukiwanie

Wpisz co najmniej 3 znaki i wciśnij lupę
Polska

Rządy mafii zamiast prawa

Afera Amber Gold pokazała, jak bardzo ubezwłasnowolniony jest wymiar sprawiedliwości.

Autor: Dorota Kania

Afera Amber Gold pokazała, jak bardzo ubezwłasnowolniony jest wymiar sprawiedliwości. Widać to zwłaszcza po prokuraturze, która na mocy ustawy stworzonej i przeforsowanej przez rząd Donalda Tuska stała się samodzielnym bytem. Zapewnia ona niezwykle mocną pozycję prokuratorom, natomiast bardzo słabą ich przełożonemu, czyli prokuratorowi generalnemu.

Podczas debaty sejmowej w sprawie afery Amer Gold można było zobaczyć symboliczną scenę: wypełnione po brzegi przez ministrów ławy rządowe, a naprzeciw – siedzący samotnie prokurator generalny Andrzej Seremet. Rządzący chętnie widzieliby w nim jedynego winnego w aferze Amber Gold, zapominając, że sami stworzyli ustawę o prokuraturze, której przepisy ograniczyły władzę szefa Prokuratury Generalnej do minimum. Jak więc Seremet ma być skuteczny, skoro nie może samodzielnie podejmować decyzji kadrowych?

Śp. prezydent RP prof. Lech Kaczyński krytykował rozdział ministra sprawiedliwości od prokuratura generalnego. Uważał, że brak politycznego wsparcia i jednocześnie nadzoru nad prokuraturą ze strony ministra może doprowadzić z jednej strony do osłabienia prokuratora generalnego, a z drugiej – do nadużyć lub wręcz patologii. Czas pokazał, że prezydent Kaczyński się nie mylił – w ciągu dwóch lat wyrosła potężna korporacja, nad którą prokurator generalny ma niewielką władzę.

Niezależność bez nadzoru

Gdzie była przez dwa lata prokuratura, gdy skazany prawomocnymi wyrokami za oszustwa i wyłudzenia Marcin P. otwierał kolejne firmy, które w rzeczywistości były elementami olbrzymiej piramidy finansowej? – to pytanie przez ostatni miesiąc słychać nieustannie w różnych odmianach. Odpowiedź jest niezwykle prosta: prokuratura była w tym miejscu, które ustawowo wyznaczyła jej Platforma Obywatelska, pozbawiając ją praktycznie nadzoru. Coraz częściej słychać opinie – i co ciekawe wypowiadają je nawet sami śledczy – że poszczególne prokuratury stają się samodzielnymi „księstwami". Pół biedy, jeśli jest dobry zarządca. Gorzej, gdy na czele stoi osoba, która sobie kompletnie nie radzi z powierzoną funkcją.

Ustawa wprowadziła kadencyjność szefów wszystkich prokuratur: rejonowych, okręgowych i apelacyjnych. Oznacza to, że są oni powoływani na kilka lat – rejonowy na cztery lata, natomiast szefowie prokuratur okręgowych i apelacyjnych na sześć lat. Prokurator generalny nie może odwołać żadnego z nich bez zgody Krajowej Rady Prokuratorów. Może więc dojść do kuriozalnej sytuacji, że szef Prokuratury Rejonowej w Gdańsku-Wrzeszczu odpowiedzialny za zaniedbania ws. Amber Gold może nie zostać odwołany, bo nie zgodzi się na to licząca ponad 20 osób Krajowa Rada Prokuratury.

Wojna pod dywanem

Przyjmując 5 marca 2010 r. nominację na prokuratora generalnego z rąk prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego, Andrzej Seremet zapewne nie przypuszczał, co go czeka na nowym stanowisku. Ten zupełnie nieznany nie tylko mediom, ale także środowisku prokuratorskiemu krakowski sędzia zaledwie kilka dni po objęciu stanowiska (31 marca 2010 r.) musiał się zmierzyć z największą tragedią narodową w historii powojennej Polski, jaką była katastrofa smoleńska.

To, że prokuratura zupełnie sobie z nią nie poradziła, widać gołym okiem. Pytanie, w jakim stopniu ten stan rzeczy mógł zmienić prokurator Seremet, pozostaje dziś otwarte, ale nie ma wątpliwości, że w przyszłości będzie to kiedyś skrupulatnie zbadane. Tymczasem w Prokuraturze Generalnej ścierają się różne frakcje, a ich uczestnicy czekają na swój czas.

Niekiedy siła na stanowisku zależy nie tyle od zapisów ustawy, ile od osobistej pozycji piastującej to stanowisko osoby. Andrzej Seremet, nawet jeśli jest prawdą to, że stoi za nim Zbigniew Ćwiąkalski, pierwszy minister sprawiedliwości i prokurator generalny w rządzie Donalda Tuska, nie może jednak liczyć na silne wsparcie. Ludzi Ćwiąkalskiego jest w prokuraturze znacznie mniej niż ludzi Edwarda Zalewskiego, szefa Krajowej Rady Prokuratury, który przegrał z Andrzejem Seremetem rywalizację o stanowisko prokuratora generalnego.

Ten były działacz PZPR-u, wieloletni prokurator w rejonach wpływów wojsk radzieckich, na obecnie zajmowane stanowisko został nominowany przez prezydenta Bronisława Komorowskiego. W Prokuraturze Generalnej wielu jego zaufanych ludzi uzyskało dożywotni tytuł prokuratora Prokuratury Generalnej. Zalewski ma też swoich popleczników w prokuraturach w całym kraju.

Jest tajemnicą poliszynela w Prokuraturze Generalnej, że Edward Zalewski nie złożył broni i marzy mu się fotel jej szefa. Na „lepsze" czasy czeka także inny faworyt Bronisława Komorowskiego gen. Krzysztof Parulski, który po dymisji nie odszedł w stan spoczynku, ale pozostaje w rezerwie kadrowej ministra obrony narodowej. Także i on ma swoich ludzi w prokuraturze wojskowej i cały czas liczy na powrót do gry.

A wystarczy przypomnieć sobie „zasługi" Edwarda Zalewskiego (jak chociażby w aferze hazardowej) czy Krzysztofa Parulskiego (śledztwo smoleńskie), żeby mieć obraz rządzonej przez nich prokuratury.

Jeśli nie mafia, to co?

Platforma Obywatelska zrealizowała swój zamiar – mamy zdecentralizowaną, osłabioną prokuraturę, w której toczą swoje wojenki poszczególne koterie. Mamy państwo, w którym kibic na podstawie jednego pomówienia idzie na wiele miesięcy do więzienia, państwo, w którym wielokrotnie skazany oszust może otwierać linie lotnicze. Robi to przy aplauzie polityków rządzącej partii i na dodatek o współpracę z nim zabiega syn premiera.

W pierwszej połowie lat 90. Andrzej Milczanowski, ówczesny minister spraw wewnętrznych, na jednym ze spotkań zrugał dziennikarzy, którzy dopytywali go o rządzącą w Polsce mafię. Powiedział ni mniej, ni więcej, że takowej nie ma, są jedynie małe gangi, które terroryzują społeczeństwo. Było to w czasie, gdy w Warszawie wybuchały bomby, a strzelaniny były na porządku dziennym. Po latach okazało się, że w tej nieistniejącej zdaniem ministra Milczanowskiego mafii byli m.in. przedstawiciele parlamentu, rządu, nie mówiąc już o prokuratorach, sędziach czy policjantach.

Także teraz słyszymy, że nie było żadnego trójmiejskiego układu, że to tylko spryt oraz „innowacja" Marcina P. doprowadziły do zbudowania jego imperium. Te zapewnienia słyszymy od polityków Platformy Obywatelskiej i to w czasie, gdy kilka miesięcy wcześniej ich partyjni koledzy ciągnęli na linie samolot należący do linii lotniczych Marcina P., a zaprzyjaźniony z władzą laureat Oscara bez oporu przyjmował od niego pieniądze na produkcję swojego filmu. Przykładów na związki Marcina P. z politykami rządzącej partii jest znacznie więcej. I rodzi się pytanie: jeśli to nie jest mafia, to czym jest ten układ w Gdańsku, gdzie w ścisłej symbiozie żyją ze sobą politycy, przestępcy, wymiar sprawiedliwości i media?

Autor: Dorota Kania

Źródło:

Wesprzyj niezależne media

W czasach ataków na wolność słowa i niezależność dziennikarską, Twoje wsparcie jest kluczowe. Pomóż nam zachować niezależność i kontynuować rzetelne informowanie.

* Pola wymagane