Rządząca Unią Europejska koalicja w minionym tygodniu uruchomiła po raz pierwszy w swojej historii procedurę, która zwana jest „opcją atomową”. To droga opisana w unijnym traktacie, która prowadzi do zastosowania sankcji względem państwa członkowskiego. Celem nałożenia ich na nasze państwo nie jest, jak zdaje się myśleć część polskich polityków zarówno opozycji, jak i obozu rządzącego, pozbawienie Polski unijnych funduszy. Ostatecznym rezultatem i sensem tego działania jest pozbawienie Polski głosu w najważniejszej z unijnych struktur – Radzie Europejskiej, czyli zgromadzeniu szefów wszystkich wchodzących w skład Unii państw. Państwo, względem którego skutecznie zastosowane zostałyby sankcje, nie ma prawa głosu, nie może uczestniczyć w podejmowaniu decyzji, nie może zatem budować koalicji z innymi państwami, a co za tym idzie – wpływać na podejmowanie bądź blokowanie decyzji Rady Europejskiej. Prawdziwe powody przyjęcia przez Parlament Europejski rezolucji przeciwko Polsce nie wynikają z przeprowadzania reform wymiaru sprawiedliwości, uznawania bądź nie opinii komisji weneckiej. Nie są nimi wpisane do treści rezolucji społeczne inicjatywy mające ograniczyć możliwość zabijania nienarodzonych dzieci w Polsce, o którą to możliwość tak bardzo dbają unijne elity, ani nawet głęboka troska o kornika drukarza w Puszczy Białowieskiej. To wszystko pic na wodę. Chodzi wyłącznie o jedną rzecz. Polska nie może nigdy więcej stanąć na czele państw, których punkt widzenia na europejską politykę jest inny niż niemiecki. W tym sensie warto zwrócić uwagę na sprawę, której do unijnej rezolucji... nie wpisano. Kilka miesięcy temu unijni politycy grozili uruchomieniem tej samej „opcji atomowej” w związku ze sprzeciwem Polski względem obowiązkowej relokacji uchodźców. Powstała wówczas nieformalna koalicja: Polski, Czech, Słowacji, Węgier i Austrii. Opór tej grupy sprawił, że jeden z najważniejszych postulatów rządzącej Niemcami CDU – przyciąganie do Europy imigrantów pod pozorem „przyjmowania uchodźców” – zamiast manifestacją niemieckiej potęgi, stał się symbolem politycznej impotencji. Dopchnięte butem w 2015 r. obowiązkowe kwoty migracyjne wzięły w łeb po zmianie rządu w Polsce. Ostatecznie obowiązek zbojkotowała prawie cała Europa. Zrealizowano go w 20 proc., a po dwóch latach wyrzucono do śmietnika. I to właśnie ten przykład spowodował, że Europejska Partia Ludowa, w skład której wchodzą zarówno niemiecka CDU, polska Platforma Obywatelska, jak i Polskie Stronnictwo Ludowe, wykonała niemiecką decyzję o rozpoczęciu gry, której celem jest pozbawienie Polski prawa głosu we Wspólnocie. Co oznaczałby taki stan rzeczy? Polska pozostawałaby w strukturach europejskich i musiałaby stosować się do unijnych decyzji, a polscy obywatele nie mieliby na nie żadnego wpływu. To z kolei wypełniłoby definicję utraty suwerenności. Zmierzający do takiego celu proces uruchomił swoim przemówieniem w Parlamencie Europejskim Janusz Lewandowski. I to właśnie za tym w istocie zagłosowało sześciu wybieranych w Polsce polityków Platformy Obywatelskiej.