W rozmowie z naszym portalem doktor habilitowany Bartłomiej Biskup z Wydziału Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych UW wskazał na fakt, że Donald Tusk próbuje spowodować takie powszechne myślenie, że za „wszystko”, co negatywne, odpowiada rząd. Ten atak – dodał ekspert – nie ma jednak bezpośredniego przełożenia na zachowania wyborców, co widać po stabilnych sondażach.
Już od dłuższego czasu Platforma Obywatelska (PO), a zwłaszcza Donald Tusk, stosuje polityczną taktykę polegającą na obwinianiu Zjednoczonej Prawicy i rządu za wszelkie zło, które dzieje się w Polsce. Ostatnio za zatrucie Odry. Wcześniej za niedobór węgla, cukru, za inflację i tak dalej. To skuteczna taktyka? Z czego wynika?
W jakiejś mierze jest to skuteczna taktyka. Dlatego, że tak po prostu działa opinia publiczna. Inaczej mówiąc: w głowach mamy potoczne myślenie, zgodnie z którym, gdy zadamy sobie pytanie „kto zawsze jest winien?”, to odpowiemy na nie: „Winien jest zawsze rząd”. Zresztą pamiętamy taki refren: „wina Tuska”. PiS więc robił dokładnie to samo i za różne rzeczy obwiniał Tuska.
I on teraz trochę odpłaca „pięknym za nadobne”. Ale też kieruje się tym prostym działaniem mechanizmu społecznej percepcji, że niezależne od tego, czy coś jest winą rządu czy nie, to ludzie zawsze mówią: „rząd zawinił”. Tusk próbuje to przekonanie wzmocnić. I tym samym spowodować takie powszechne myślenie, że za „wszystko” odpowiada rząd. Oczywiście, mówimy o samych negatywnych rzeczach. Chociaż po w miarę stabilnych sondażach widać, że atak Tuska nie ma bezpośredniego przełożenia na zachowania wyborców.
Aczkolwiek oczywiście, każdy rząd musi się bronić przed takimi zarzutami. I musi tłumaczyć społeczeństwu różne skomplikowane rzeczy. A my skomplikowanych zagadnień nie bardzo chcemy rozumieć. Nie bardzo chcemy w nie się „wgryzać”. Wchodzić w szczegóły. W związku z tym znacznie prościej powiedzieć: „To oni! To oni zawinili!”, niż na przykład dojść do pewnej prawdy czy do jakichś faktów, które się kryją za różnymi zjawiskami.
Rząd i telewizja publiczna wskazują też na winę Platformy Obywatelskiej, odpowiedzialnej za wiele polskich nieszczęść.
Tak, tak! Zdecydowanie. Tak, jak już mówiłem: kiedyś była „to wina Tuska”. Wtedy PiS krytykował Platformę. Dzisiaj Platforma krytykuje PiS.
W każdym kraju i w każdej sytuacji ten, kto obecnie rządzi, zawsze ma trochę gorzej. Bo przypomnienie sobie, co Platforma kiedyś robiła, to już wymaga trochę czasu i wysiłku. W tym - intelektualnego wysiłku. A przecież żyjemy „tu i teraz”. Więc rządzą nami ci konkretni ludzie. W związku z czym mamy naturalną tendencję, żeby właśnie ich obwiniać. I dlatego ten, kto rządzi w danej chwili, ma zdecydowanie gorzej niż ten, który kiedyś rządził. Ale taktyka i sprawujących władzę w Polsce i opozycji jest w tej chwili taka sama: przerzucanie się odpowiedzialnością. Z jednej ekipy na drugą!
A kto według pana robi to skuteczniej? Platforma i Tusk?
Nie! Nie widzę jakiegoś takiego strasznie dużego ich wpływu. To raczej są komunikaty adresowane do własnych elektoratów po to, żeby powiedzieć: „Musicie iść do głosowania i głosować na nas po to, żeby tamci nie rządzili, bo oni są za odpowiedzialni za wszystkie negatywne rzeczy”.
Natomiast - powtarzam - dzisiaj to raczej nie działa na wyborców. Nawet na niezdecydowanych. A czy przemawia do jakiejś innej grupy? Na razie widzimy małe wahania poparcia. Bo jeśli się przyjrzymy średnim sondażowym, to już od miesięcy te notowania przedstawiają się podobnie. I to nie jest tak, że PiS-owi jakoś nagle bardzo spada. Trochę spadło, ale też nie ma jakiegoś dużego „dołka sondażowego”. Platformie trochę wzrosło, ale stała różnica między PO a PiS utrzymuje się cały czas.
Dodam, że ostatnie działania Tuska i PO określiłbym jako próbę chwytania się właściwie każdego narzędzia, które może – ewentualnie - dać jakieś korzyści wyborcze.
Aczkolwiek, na dzisiaj, te korzyści są – moim zdaniem – małe. W tych grupach, w których partie polityczne chciałyby je uzyskać. W związku z tym mamy do czynienia z takim trochę – można powiedzieć – „rytualnym biciem piany” i obrzucaniem się nawzajem odpowiedzialnością.
I nie trzeba wróżki: można od razu powiedzieć, że jak coś się stanie, Tusk powie: „to wina Morawieckiego i Kaczyńskiego”, na co oni odpowiedzą: „Tak. Ale za rządów PO było jeszcze gorzej”, albo „to przez wasze zaniechania stało się coś”. Ale żeby to zadziałało, ludzie musieliby dotrzeć do jakichś faktów. Co niewielu wyborców robi.
Tymczasem przed nami ponad rok do kampanii wyborczej i do samych wyborów. I jeżeli ten rok wypełnią owe „bijatyka polityczna” i „nakręcanie emocji”, może to wszystko okaże się skuteczne i zaważy na przyszłych wyborach? Zwłaszcza tych wyborców niezdecydowanych, którzy chyba łatwo ulegają emocjom.
Nie sądzę! Myślę, że takie – jak pan to słusznie określił – „bijatyka” i „nakręcanie emocji” będą powodować u wyborców niezdecydowanych postępujące zniechęcenie się polityką. I po prostu niegłosowanie. W związku z tym partie będą „grać” o własne elektoraty. Co już robią. Czyli będą „grać” o to, ilu ze stałych wyborców (tak zwanych „twardych wyborców”) pójdzie do głosowania. Natomiast elektoraty niezdecydowanych będą już tak zniechęcone (jeżeli tylko bieżący poziom polityki utrzyma się), że po prostu będzie niska frekwencja. Moim zdaniem, tak właśnie skończy się podtrzymywanie obecnego stopnia politycznej agresji.
A komu ta niska frekwencja będzie sprzyjała? Bo od wyborów 2015 roku frekwencja była wysoka, co sprzyjało PiS.
Wie pan, to zależy od tego, kto bardziej się zmobilizuje! We wspomnianym przez pana czasie frekwencja rzeczywiście sprzyjała PiS-owi. Ale były takie wybory, gdzie bardziej sprzyjała Platformie Obywatelskiej. Na przykład w 2007 roku. Frekwencja była wtedy oczywiście niższa niż ostatnio. Ale im była wyższa, tym było lepiej dla Platformy.
Na pewno można powiedzieć, że przyszła frekwencja będzie sprzyjała dużym partiom politycznym, czyli PiS-owi i Platformie. Bo niska frekwencja zmarginalizuje mniejsze ugrupowania, które nie mają dużej bazy stałych wyborców. I one na pewno dużo by straciły na małej frekwencji. Zresztą, w kilku ostatnich sondażach widzimy tego oznaki: Hołownia dużo stracił; Konfederacja też, choć z innych powodów; Lewica zaś nie ma już dwunastu procent, tylko dziewięć. Więc trwa ta słynna polaryzacja. I niska frekwencja – powtarzam – będzie sprzyjać zarówno Platformie, jak i PiS-owi, ale nie mniejszym partiom.
A jest szansa na zmianę dominującej teraz taktyki politycznej?
Szansa jest, ale teoretyczna. Nie zakładałbym tego. Dlatego, że – jak mówiłem – dla dużych partii politycznych jest to z korzyścią: bazowanie na swoich stałych elektoratach i trochę „nakręcanie” ich.
Poza tym jeszcze zobaczymy, jak będą kształtowały się czynniki ekonomiczne i bezpieczeństwa. A także to, czy „twarde” elektoraty wystarczą. I co wyjdzie w badaniach dużym partiom politycznym.
Zazwyczaj „lżejsza” jest ta właściwa kampania wyborcza tocząca się na pół roku przed wyborami. Bo stali wyborcy są już i tak zmobilizowani, a być może uda się jeszcze kogoś pozyskać. I wtedy łagodzi się komunikację. Robi oferty dla różnych grup, do których do tej pory nie docierało się. A więc pół roku przed wyborami, czyli przed następnymi wakacjami, naturalnie nastąpi lekkie złagodzenie kampanii.
Można też sądzić, że w czasie kampanii PiS będzie już prezentował jakieś konkretne propozycje dla poszczególnych grup wyborców.
Tak! Te propozycje zapowiadali liderzy tej partii. Tak na pewno się stanie. Więc to będzie następny etap. Też oceniany przez wyborców. I również dobry do komunikacji z nimi.
A czy te konkretne obietnice mogą przeważyć?
Mogą przeważyć. I zaważyć! A na czym zaważyć? Na przykład na tym, jakie będą zdolności koalicyjne. Czyli kto z kim będzie mógł zawiązać koalicję. I też na tym, ile w sumie PiS zdobędzie mandatów. Bo to będą - na przykład - propozycje dla grup będących „niszami wyborczymi”, które mogą przydać się do wyborów, a liczą – powiedzmy - 200-300 tys. osób. Więc, w końcówce kampanii, wyborcze propozycje mogą mieć bardzo duże znaczenie!