We wspomnieniach „Z otchłani” ojciec pisał o aresztowaniu 11 listopada 1940 r., o niemieckich katowniach: Gestapo w alei Szucha, obozie przejściowym w Grudziądzu i w końcu obozie koncentracyjnym Stutthof pod Gdańskiem, gdzie został numerem 10525. Stutthof działał już od 2 września 1939 r. w celu „ostatecznego rozwiązania kwestii polskiej” na terenie Pomorza Gdańskiego. Do 9 maja 1945 r. Niemcy dokonywali też ludobójstwa na Żydach. Z ogólnej liczby około 120 tys. więźniów nie przeżyła połowa.
Oprawcy uśmiercali ludzi pracą, potwornymi warunkami żywnościowo-sanitarnymi i cyklonem B. Ojciec przeżył m.in. karną kompanię – 16 więźniów ciągnęło wielki, folwarczny wóz wyładowany drewnem. Kto upadł, tego dobijano. Przeżył też wielogodzinny apel, kiedy cały obóz stał na mrozie po ucieczce dwóch więźniów. Po czterech latach numer 10525 spotkał na Lagerstrasse (ulicy obozowej) komendanta Stutthofu. Ten spojrzał na numer więźnia i zdumiony spytał: „Und du lebst noch?” (Ty jeszcze żyjesz?). Mój dziadek, Wacław Płużański, nauczyciel, razem z kierownikami innych warszawskich szkół zorganizował w 1940 r. uroczystości w rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja. Został za to aresztowany, trafił w ręce Niemców na Pawiak, gdzie zmarł z wycieńczenia. Babcia Leokadia, zaangażowana w struktury AK-owskie, w Powstaniu Warszawskim była łączniczką.
Brat ojca, Włodzimierz, za działalność w antyniemieckiej konspiracji został rozstrzelany przez Niemców na rogu ulic Wawelskiej i Grójeckiej w Warszawie 9 listopada 1943 r.
Dlatego domagam się od Niemców odszkodowań – nie dla siebie, ale dla Rzeczpospolitej – za bezmiar zła, jaki wyrządzili polskim rodzinom i polskiemu państwu brunatni okupanci.