Każda śmierć przychodzi nie w porę, nawet ta, która kogoś nam bliskiego dosięga w 98. roku życia. W środę, 20 czerwca, odszedł od nas Władek Pogoda, skrzypek, ludowy muzykant, wybitny artysta, ktoś, komu my, kochający polską muzykę źródłową, zawdzięczamy bardzo wiele. To dzięki Władysławowi Pogodzie z Huciny koło Kolbuszowej, wspaniałemu soliście, liderowi wielu kapel, poznałem i zrozumiałem istotę urzekającego piękna, ale też wielką siłę muzyki ludowej.
Folklor traktowany jest często jako skansen. To, co grał Władek, owszem, było kwintesencją tradycji, ale nie było muzelanym eksponatem. W jego wykonaniu muzyka nabierała nieprawdopodobnej, witalnej siły, niosła moc autentyzmu, była bardzo prawdziwa. Władek Pogoda był artystą integralnym. Skrzypce, śpiew nie były jego zawodem, a dźwięki nie były dodatkiem do codzienności. Władek żył, grał, śpiewał, opowiadał, żartował zawsze z taką samą pasją. W niewielkiej, skromnej postaci Stwórca pomieścił cechy olbrzyma. W prostych mazurkach, oberkach, polkach zawierało się wszystko, co w muzyce najważniejsze. Była w tym i tajemnica, i jakaś witalna siła, była wolność, liryka, zachwyt i refleksja nad światem, dotknięcie prawd ostatecznych. Scena, publiczne występy stanowiły jego żywioł. Był naturalny naturalnością, której mogą mu pozazdrościć gwiazdy rocka i wielkie osobowości jazzu. Z każdym takim pożegnaniem uświadamiamy sobie boleśnie, że oto odchodzi ostatnie pokolenie artystów, którzy w żywej praktyce przechowali depozyt pradawnej muzyki polskiej wsi. To oni, ukształtowani w czasach, gdy nie było prądu (a więc i mediów), cały swój repertuar, manierę wykonawczą, sposób gry czerpali z pierwszej ręki, od jeszcze wcześniejszych mistrzów. Władek był przekonany, że Pan Bóg kocha muzykantów, bo to dobrzy ludzie. Muzyka, mówił, jest tak piękna, że ten, kto ją potrafi dobrze zagrać, tak naprawdę, od serca, nie może być złym człowiekiem. Władek był bardzo dobrym człowiekiem.