Kandydatek do tej nagrody jest dziesięć. Siedem z nich to lewicowe aktywistki, związane albo z kwestiami aborcyjnymi, albo z kampanią na rzecz tzw. wolnych sądów, wszystkie jednoznacznie sympatyzujące z obecnymi władzami stolicy. Pal licho poglądy, zideologizowanie pod konkretną partię itp. Nie oczekujmy od Trzaskowskiego, żeby nagradzał ludzi związanych z PiS-em, to naturalna sytuacja w polityce. Uderza co innego. Po pierwsze, w Warszawie mieszkają setki tysięcy ludzi, którzy nie mają lewicowych poglądów. Trzaskowski powinienem mieć świadomość, że jest także ich prezydentem i jego obowiązkiem jest, jeśli nie nawet reprezentowanie ich sposobu widzenia świata, to przynajmniej nieantagonizowanie ich. Druga kwestia jest jeszcze „mocniejsza”. Otóż większość z nominowanych do nagrody „Warszawianka roku” nie ma nic wspólnego z Warszawą, ich aktywność nie jest w żadnym stopniu związana ze stolicą. Nie robią nic dla miasta, dla jego mieszkańców. Ich działania, nawet przyjmując lewacką perspektywę i uznając je za słuszne, nie wpływają na to, jak wygląda Warszawa, jak się w niej żyje. Te kobiety mogłyby za to samo odebrać nagrodę w każdym mieście w Polsce, ba, w UE. W ten sposób Trzaskowski i jego zespół pokazują prawdę o tej „wielkomiejskiej tożsamości”, z której tak dumna jest PO i którą, raz za razem, wynosi na sztandary. W wersji platformerskiej okazuje się to być zupełnie pusty konstrukt. Służący tylko dystynkcji, pokazaniu, że nie jest się tym prowincjonalnym plebsem, tylko postępowym człowiekiem z wielkiego miasta. W tym paradygmacie ważniejsze są kwestie ideologiczne niż realna praca na rzecz tego miejsca, polepszenie jego funkcjonowania. Przykre, że coś takiego spotkało tak wspaniałe miasto, jakim jest Warszawa.
Wielkomiejskie pustaki
W Warszawie trwa głosowanie na „Warszawiankę roku”. To doroczny plebiscyt, duma prezydenta stolicy Rafała Trzaskowskiego. Warszawiacy mogą więc wybrać kobietę, z której cała stolica powinna być dumna, rodzaj „wizytówki” tego miasta.