Wsparcie dla mediów Strefy Wolnego Słowa jest niezmiernie ważne! Razem ratujmy niezależne media! Wspieram TERAZ »

​Wymyślmy Unię na nowo!

Prasa zadaje sobie właśnie nerwowo pytanie, który z planów Jean-Claude’a Junckera dotyczący przyszłości UE ma największą szansę na realizację. Odpowiedź brzmi: żaden.

Prasa zadaje sobie właśnie nerwowo pytanie, który z planów Jean-Claude’a Junckera dotyczący przyszłości UE ma największą szansę na realizację. Odpowiedź brzmi: żaden. Bo wszystkie te plany to plany Junckera. Nie europejskich stolic i nie samych Europejczyków, tylko pewnego zabawnego starszego pana, który lubi sączyć wino i poklepywać znajomych po policzkach.

Wielu komentatorów w naszym kraju przestraszyła wizja Europy dwóch prędkości, którą Jean-Claude Juncker uważać się zdaje za całkiem prawdopodobną. Poza Niemcami pierwsze reakcje innych europejskich mediów i polityków są jednak raczej zdawkowe.

Dwie prędkości i pogrzeb

Francuski „Liberation” wytyka Junckerowi, że „okłamywał” i „ignorował” europejskie stolice. Włoski „Corriere della Sera” mówił o pisaniu „w pośpiechu”. W obu krajach prawie nikt do dokumentu Junckera się nie odnosił. Jedynie w Rzymie pewien podsekretarz zdawkowo poinformował tylko, że jego rząd „bardzo docenia zaangażowanie Jean-Claude’a…”. Jest to dziwne, zważywszy że Juncker podobno przygotowuje grunt pod mający się odbyć w Rzymie już pod koniec tego miesiąca szczyt państw UE. Cóż, chyba tylko „Frankfurter Allgemeine Zeitung” dostrzegł w planach szefa Komisji Europejskiej „światło w najczarniejszym dniu”. Inicjatywę Junckera chwalił też ważny polityk CSU Manfred Weber.

Zupełnie poważnie i rzeczowo zareagowała chyba tylko Grupa Wyszehradzka, która na odbywającym się w Warszawie szczycie jako pierwszy zorganizowany blok państw podjęła własną rezolucję. Koncepcja dwóch prędkości i widmo nierównego traktowania obywateli UE zostały w niej ostro skrytykowane.

Ze wszystkich tych reakcji wyłania się obraz niepewności i rosnących różnic pomiędzy najpotężniejszym krajem UE – Niemcami a resztą wspólnoty. Stabilnego twardego jądra raczej więc nie będzie z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, kraje starej UE nie ufają Niemcom, których wpływów w razie powstania „jądra” nie miałyby już czym równoważyć. Po drugie, niezależnie od tego, kto wygra nachodzące wybory we Francji czy Holandii, będzie się musiał zmierzyć z rosnącym eurosceptycyzmem swojego społeczeństwa. Nie ma zaś polityka demokratycznego, który byłby zupełnie głuchy na vox populi.

Co do Niemiec, to znamienne jest, że narastający w Europie germanosceptycyzm nie wynika tylko z ideologicznych zapatrywań tej czy innej opcji politycznej, tylko z twardych interesów gospodarczych. Niemcy, nawet jeśli ich obywatele temu nie dowierzają, są głównym beneficjentem strefy euro. Od czasu jej utworzenia odnotowują też coraz większe nadwyżki handlowe. Jednocześnie ignorują nawoływania sąsiadów do zwiększenia inwestycji w swoim kraju, co z kolei zwiększyłoby eksport do Niemiec. Berlin pozostaje też głuchy na Trumpowskie oskarżenia o manipulowanie kursem euro. Tym samym polityka niemiecka wobec Unii zaczyna coraz bardziej przypominać politykę metropolii wobec kolonii i doprawdy trudno sobie wyobrazić polityków, którzy dziś chcieliby z Berlinem budować jeszcze twardsze jądro.

Co do niepopularności UE, to zdaje się ona wypływać z deficytu demokracji oraz (tu należy przyznać rację Junckerowi) nadmiernego obwiniania urzędów UE o rozmaite negatywne zjawiska przez polityków krajowych. Jedno jest jednak związane z drugim. Dla obieralnego polityka obwinianie nieobieralnych urzędników z odległej i do tego dysfunkcyjnej instytucji jest zachowaniem zupełnie racjonalnym.

Polski kompromis

UE ma więc dwa problemy. Po pierwsze – deficyt demokracji, po drugie – dominacja dużych krajów nad mniejszymi, a zwłaszcza dwuznaczna rola Niemiec w Europie. Wobec tych problemów niewątpliwie poważne zadanie staje przed grupą V4, a zwłaszcza Polską. Polsce z oczywistych względów bardzo zależy bowiem na współpracy z Niemcami. Jednocześnie jest też jednym z nielicznych większych krajów, którego społeczeństwo, jak to ujmuje w swojej najnowszej książce Krzysztof Szczerski, „będąc wyjątkowo przywiązane do fundamentów swej suwerenności i tożsamości, potrafi jednocześnie łączyć je z silnym poparciem dla integracji europejskiej”.

W naszym kraju w sprawach europejskich żadne mainstreamowe siły polityczne i społeczne nie opowiadają się za polexitem. Z drugiej strony nie ma też w Polsce dużego poparcia dla radykalnych globalistów. Poza kanapowymi organizacjami mało kto w naszym kraju otwarcie mówi, że chce, aby państwa narodowe zniknęły niemal zupełnie. Mało kto w regionalnej współpracy widzi też tylko etap, z którego przejść należy z czasem do coraz większej politycznej i ekonomicznej koordynacji na poziomie światowym. Nie ma więc u nas ani takich partii, jak AfD czy Front Narodowy, ani takich, jak niemiecka SPD i Zieloni.

Spoglądając na historię... USA

Do tego na nieco niedocenianej osi sporu pomiędzy państwami dużymi i małymi Polska jest postrzegana jako kraj średni, choć ludnościowo zalicza się raczej do dużych. Pozycja Polski jest więc podobna do pozycji Connecticut podczas słynnej konwencji filadelfijskiej w roku 1787. Delegaci starali się wtedy utworzyć konstytucję USA. A kiedy rozmowy utknęły z powodu braku zgody pomiędzy większymi i mniejszymi stanami, okazało się, że dla wszystkich do zaakceptowania jest tylko kompromis zaproponowany przez Connecticut, które było wtedy dość ludne, lecz nie aż tak jak Virginia czy Nowy York. To dwóch delegatów z tego dość przeciętnego stanu (Roger Sherman i Oliver Ellsworth) stworzyło propozycję dwuizbowego Kongresu, gdzie reprezentująca ludzi izba niższa będzie równoważona przez reprezentującą stany izbę wyższą, czyli Senat. Władza federalna nie będzie się zaś mieszała z władzą stanową i będzie miała od niej odmienne kompetencje.

Pomysł był śmiały, ale z powodu braku innych został przyjęty, jak dziś wiadomo, z dość dobrym skutkiem. Polska dziś również jest w sytuacji, w której może wysuwać śmiałe pomysły. Oczywiście różnice kulturowe pomiędzy krajami europejskimi nie pozwolą raczej na utworzenie dość zwartej republiki federalnej, tak jak miało to miejsce w USA. Na pewno nie chcemy jednak zwyczajnie powrócić do świata przedwojennego i panujących w nim napięć.

Jakie mogłyby być wstępne założenia planu ratunkowego dla Europy? Być może najważniejszą nauką, jaka płynie z samej konwencji w Filadelfii, jak i obecnego kształtu amerykańskiego Senatu, jest to, że z jednej strony delegaci muszą mieć demokratyczne poparcie i zmysł polityczny, a z drugiej nie muszą koniecznie być członkami swoich krajowych rządów i parlamentów. To ostatnie sprawia bowiem, że bieżące problemy przysłaniają im długofalowe cele dokumentu, nad którym pracują.

Dziś w UE wydaje się to czymś niesłychanym i niemożliwym. Ale popuśćmy wodze fantazji. Co by było, gdyby założeń nowego traktatu nie wypracowywali ani aktualnie urzędujący krajowi politycy, ani europejska kasta urzędnicza? Co by się stało, gdyby każdy kraj miał w wyborach powszechnych wybrać szefa swojej delegacji, który potem wraz z dwoma czy trzema doradcami udałby się do wybranego miejsca i tam wraz z innymi delegatami miał wypracować nowy kompromis dla Europy? Zwykły traktat mogą oczywiście utworzyć dyplomaci, tu jednak chodzi raczej o nowy ład polityczny, który ludzie muszą przecież zaakceptować.

Czym takie obrady mogłoby się skończyć?

Być może niczym, a być może doprowadziłyby do zastąpienia pozbawionego realnych kompetencji Parlamentu Europejskiego jakimś nowym układem instytucjonalnym, w którym, na przykład, kraje reprezentowaliby obieralni eurosenatorowie. Mieliby oni pozycję częściowo niezależną od rządów i demokratyczną legitymizację, a jednocześnie reprezentowaliby interesy swoich państw. Wszystko to nie wykluczałoby zaś silnej roli poszczególnych krajowych parlamentów w całym systemie. Na razie to jednak czysta fantazja. Obecnie najważniejsze jest, by zapobiec katastrofie. Europa dwóch prędkości zaś to akceptacja katastrofy pod inną nazwą.

 



Źródło: Gazeta Polska Codziennie

#Unia Europejska #USA

Michał Kuź