Gdyby reżim faktycznie dał dojść do głosu zwykłym Białorusinom, Łukaszenka mógłby liczyć co najwyżej na kilkunastoprocentowy wynik. Bo to, że ma grupę swoich wyznawców, przesiąkniętych propagandą i żyjących w reżimowej bajce, wiadomo od dawna, ale w żadnym wypadku nie jest to blisko 90 proc. społeczeństwa. Druga to właśnie „wynik” wyborczy. Spekulowano, że skoro i tak Łukaszenka nie ma konkurencji (czwórka pozostałych kandydatów była przysłowiowymi pionkami), to może nieco spuści z tonu i ogłosi się zwycięzcą z wynikiem ok. 70 proc. Miało to potwierdzić, że dyktator nie chce jeszcze bardziej betonować swojego reżimu. To, co zobaczyliśmy przy wyborczych słupkach, wszystkiemu jednak przeczy. Mrok nadal unosi się nad Białorusią, a spirala strachu i represji jest nakręcona do tego stopnia, że po wyborczej farsie nie doszło do żadnych protestów w kraju. Zachód musi wszelkimi siłami wspierać prodemokratyczne społeczeństwo na Białorusi. Bez tego nie uda im się uwolnić z kajdanek łukaszenkowskiej dyktatury.