Nie wiem, czy warto zwracać się do człowieka, dla którego sensem istnienia jest skłócenie Polaków, bez względu na koszt, jaki może ponieść Polska. Przecież swoją akcję rozpoczął już w 2005 r., kiedy użył terminu „moherowa koalicja” podczas debaty sejmowej. Później pojęcie „moherowe berety”, przypisane przede wszystkim słuchaczom Radia Maryja i osobom starszym, podzieliło społeczeństwo. Pamiętamy 2006 r. i błękitny marsz zorganizowany przez PO, na którym niesiono portrety prezydenta Lecha Kaczyńskiego ze sznurem na szyi i tłuszczę skandującą hasła: „Spie…aj, dziadu” itd. I akcję z 2007 r.: „Idą wybory. Uratuj kraj. Zabierz babci dowód”. To przecież to samo środowisko, które w 2010 r. z zadowoleniem przypatrywało się dziczy, która sikała na znicze pod krzyżem w Warszawie i układała krzyże z puszek po piwie. A współpraca z KOD-owcami czy wspieranie hołoty mieniącej się Obywatelami RP czemu służyły, panie Tusk?