Wprawdzie kłamstwo ma krótkie nogi, lecz bardzo długie ręce. Wiedział coś o tym doktor Goebbels, twierdząc, że wielkie kłamstwa rzuca się nie po to, by ktokolwiek w nie uwierzył, ale aby na jego tle mniejsze wyglądało jak najszczersza prawda. Z atakami na Karola Nawrockiego jest podobnie. W dyskusji merytorycznej Dupiarz czy Płaczek nie mają z nim żadnych szans, ale jeśli zszarga się wizerunek? Przykuje ludzką uwagę kłopotliwymi duperelami?
Wielu porządnych ludzi słysząc o gdańskiej aferze, duma: „Może to nie do końca prawda, ale coś w tym musi być. Przecież nie oskarżono by niewinnego człowieka?”. I tu leży główny błąd takiego rozumowania. Oczywiście, że by oskarżono, jeśli to jedyna droga do sukcesu. Mam zatem jedną radę: zanim zaczniecie się zastanawiać, co w pomówieniu może być prawdą, a co fałszem, zwróćcie uwagę, kto na nim zyskuje, a kto traci. Jeśli pojawia się jakaś sensacja, i to jeszcze jako skoordynowany atak ze wszystkich stron, to nie dlatego, że jakiś dziennikarz, szlachetny szermierz prawdy w interesie społecznym nagle postanowił ją ujawnić. Z „afery” wypływa jeden, w sumie dość prosty, choć straszny wniosek: pod żadnym pozorem nie wolno być empatycznym, przyzwoitym, litościwym. Żaden dobry uczynek nie ma przecież prawa ujść bezkarnie. Dlatego proponuję zastosować metodę na Stanowskiego. Przyjrzeć się bezstronnie kandydatom i odkryć, że jeden na początku ma tylko własny dorobek, uczciwość i energię, i dopiero z czasem nabiera pewności siebie, a drugi to mdły celebrytopodobny produkt inżynierii politycznej i genetyki propagandowej. O tym, że Stanowski ma rację, zaświadcza najlepiej dzika nagonka, która ruszyła pod adresem niezależnego do wczoraj dziennikarza. Już okazuje się, że był łańcuchowym psem PiS-u w reżimowej TVP, lada moment dowiemy się, że za powstaniem kanału Zero stoi Putin, a sam redaktor jest oszustem finansowym i amatorem małych dziewczynek. I zaręczam, że znajdzie się całkiem sporo użytecznych idiotów gotowych w to uwierzyć.