Taki zamysł najwyraźniej przyświecał autorom dokumentu „Mater Populi Fidelis” z 4 listopada tego roku, ogłoszonego przez Dykasterię Nauki Wiary, który w dość kategorycznym tonie zabrania katolikom używania tytułów „Pośredniczka Wszelkich Łask” i „Współodkupicielka” – w kilkusetletniej tradycji naszej wiary należących się Matce Bożej. Podpisany pod dokumentem prefekt dykasterii kard. Victor Manuel Fernández postanowił katolików postawić do pionu i z lekka nastraszyć. Zatem roi się w nim od stwierdzeń typu: „niesie [to] ze sobą ryzyko”, „nie możemy sądzić”. Zaznacza się, że używanie terminu „Współodkupicielka” jest „zawsze niewłaściwe” (w uzasadnieniu dodano: „Gdy jakieś wyrażenie wymaga licznych i nieustannych objaśnień, by nie zostało błędnie zrozumiane, nie służy wierze Ludu Bożego i staje się niestosowne”).
Tytułami tymi obdarzał Matkę Boską od wieków sam Kościół, a ich znaczenie było określone w sposób jasny, granice „współodkupienia” Maryi w dziele odkupienia Jej Syna precyzyjnie postawione. Nikt nie przypisywał Jej roli równorzędnej ze Zbawicielem. Posługiwali się tymi tytułami sami papieże, w tym Jan Paweł II.
W hołdzie ekumenizmowi
Cóż mamy zatem począć w Polsce, gdzie katolicy uznają Matkę Boską nie tylko za Pośredniczkę i Współodkupicielkę – ten pierwszy tytuł obecny jest w modlitwie „Pod Twoją obronę” – ale za swoją Królową? Od XVII w. przysługuje Jej tytuł Królowej Polski?
Nie sposób nie zauważyć, że od kilkudziesięciu lat w dokumentach Kościoła pojawia się stały motyw, który zdaje się pomniejszać rolę Matki Boskiej, a ponadto sugeruje, że to, co stałe, tradycyjne, niezmienne, trzeba koniecznie poprawić, bo jest jakieś koślawe, ułomne, nieudane. Coś najwyraźniej ma być nie tak z religijnym językiem, którego jako katolicy wciąż używamy.
Jeżeli zaleca się nam eliminowanie tytułów, którymi od zawsze katolicy obdarzają Matkę Zbawiciela, powołując się na rzekomo aktualną, dziś właśnie odkrytą prawidłową interpretację Jej roli w dziele odkupienia, jak na jakieś najnowsze naukowe ustalenie, to znaczy, że współczesny subiektywizm zatriumfował wśród urzędników watykańskich i chce prostaczkom narzucić swój okolicznościowy sąd. Za parę lat może okazać się on równie nieaktualny, błędny i zaściankowy, jak ten, który przechowuje tradycyjna mariologia i powszechna pobożność – w tym tzw. ludowa, czyli najbardziej autentyczna – bo najnowsza interpretacja odeśle go do lamusa, uzna za niesłuszny.
Jakie zatem są prawdziwe przyczyny tak kategorycznych sądów i ostrzeżeń narzucanych nam dziś przez Dykasterię Nauki Wiary? Czyżby była to zapowiedź, że całą „dawną” teologię trzeba uznać za rzecz przebrzmiałą? Ujawnia się tu nade wszystko chęć dostosowania teologii maryjnej do postulatów ekumenizmu. Zarówno idea współodkupienia, jak i pośrednictwa Maryi kłóci się bowiem wyraźnie z założeniami religii protestanckiej. Już w czasie soboru, gdy część biskupów postulowała, by wszechpośrednictwo Maryi zostało uznane za dogmat wiary, prośba ta została odrzucona przy powołaniu się na wymogi ekumeniczne. Konsekwencją było, co dziś niektórym ludziom Kościoła wciąż trudno jest przyznać, osłabienie wiary.
Udział Matki Bożej w dziele odkupienia dokonanego przez Chrystusa był dotąd potwierdzeniem, że Jej obecność w tym dziele jest czymś unikalnym; sam Chrystus wyznaczył Jej tę rolę, obwieszczając to na krzyżu. Dokument watykański z dziwną nerwowością sugeruje, że cześć dla Matki Bożej może być czymś nadmiernym, ujmującym coś z czci należnej Jej Synowi. A jest akurat odwrotnie: ugruntowana w wierze pobożność maryjna ma na celu pomoc w jak najgłębszym wniknięciu w tajemnicę Chrystusa i odkupienia. Tak powszechnie rozumiano tę kwestię przed soborem. Ten cel wyjaśniał wszystkie wątpliwości. I nikt ich, poza niekatolikami, nie rozsiewał.
Pominięta Maryja
Problemem jest także inny fakt: ofiarę Chrystusa przedstawia się dziś coraz częściej jako „najwyższą manifestację miłosiernej miłości Ojca”, a nie przebłagania za grzechy człowieka. Skoro tak, to rzeczywiście pojawiają się trudności w zrozumieniu roli cierpień Maryi w idei odkupienia. To nie jest błaha różnica, pojawia się tu w istocie zarys nowej religii. Dykasteria Nauki Wiary w swym dokumencie tego nie ukrywa, czytamy bowiem: „Należy zatem unikać tytułów i wyrażeń odnoszących się do Maryi, które przedstawiają Ją jako swego rodzaju »piorunochron« wobec sprawiedliwości Pana, jak gdyby Maryja była konieczną alternatywą dla niewystarczającego miłosierdzia Boga”.
Wszystko to jest smutne i niepokojące, także z uwagi na najprostszą wiarę milionów ludzi, w której pośrednictwo Maryi w dotarciu do Boga odgrywa tak ważną rolę. Zaś sztorcowanie katolików, by nie zapominali, że Chrystus jest jedynym pośrednikiem między Bogiem a człowiekiem i że to On przyniósł nam odkupienie, jakkolwiek zawsze potrzebne, to zdecydowanie bardziej uzasadnione byłoby w odniesieniu do muzułmanów, żydów, buddystów i ateistów. Dziś jednak Kościół prowadzi z nimi dialog – cokolwiek słowo to oznacza, a wydaje się ono, w tym także kontekście, mocno wieloznaczne.
„Spójrzmy na to inaczej, a przez to głębiej!”
Mnożenie sztucznych trudności w ujmowaniu tradycyjnych prawd wiary stało się specjalnością naszych czasów. Już słowo „hermeneutyka” pojawiające się ostatnio tak często w odniesieniu do dokumentów ostatniego soboru oznacza, że wymagana jest od współczesnych katolików jakaś szczególna umiejętność interpretacji tekstu; człowiek przy czytaniu owych dokumentów nie może zastosować zwyczajnego rozumowania, tak jakby nie powinien ufać samemu sobie. Dziś widzimy coraz szersze zastosowanie tego pojęcia. „Trudność nie tkwi w szczególnych cechach samego tekstu, ale jakby w ogólnej niemożliwości człowieka przekazania własnych myśli”, komentuje ten fakt hiszpański teolog ks. Álvaro Calderón FSSPX. Każde tradycyjne ujęcie jakiegoś aspektu wiary zaczyna być zatem traktowane jako „tekst do interpretacji” i podważane, relatywizowane, „prostowane”.
Cóż, zdążyliśmy się osłuchać z dwuznacznościami w języku posoborowego Kościoła. Taki jest przecież – jakby z założenia niejednoznaczny – sens fraz, na przykład: „Spójrzmy na to inaczej, a przez to głębiej”, „Chrystus [w akcie Wcielenia] zjednoczył się jakoś z każdym człowiekiem”, „Człowiek jest drogą Kościoła”, „Bóg chciał człowieka dla niego samego” czy „Trzeba nam dojrzałej wiary” itd., jakie zagościły na dobre w języku encyklik, kazań, wykładów etc. po ostatnim soborze, stając się dla zwykłego, logicznie myślącego człowieka prawdziwymi zagadkami do rozwikłania.
Álvaro Calderón dodaje, że nie jest błędem stosowanie pojęcia „hermeneutyka” wobec dokumentów ostatniego soboru, które w istocie zostały napisane „w swoistym kodzie dla wtajemniczonych,” prawdziwym błędem jest mówienie o „hermeneutyce” w odniesieniu do pism Magisterium Kościoła. Konsekwencje takiego stawiania sprawy są bardzo daleko idące. Zaczynamy doszukiwać się nieścisłości, niejasności i błędu tam, gdzie ich nie ma, podważając samo znaczenie słów. W ten sposób zakwestionowane mogą być zasady języka jako podstawowego narzędzia komunikacji; być może zbliżamy się do sytuacji, jak sugeruje przywołany autor, że „nikt nigdy nie będzie w stanie porozumieć się z drugą osobą”.
Szczęśliwie dla ludzi wiary ostał się jeden z tytułów, którymi Kościół nazywa Maryję (w modlitwie liturgicznej brewiarza): „Ta, która zniszczyła wszystkie herezje”, a zatem jest Ona strażniczką katolickiej prawdy. Reakcja katolików w naszym kraju – m.in. części prasy katolickiej – na upomnienia rzymskiej dykasterii upewnia, że Polacy nie mają w tym względzie żadnych wątpliwości.