Wetując ustawy o reformie sądownictwa i proponując swoje rozwiązania, głowa państwa próbuje zwiększyć własne uprawnienia w ramach obowiązującego porządku konstytucyjnego i jednocześnie przygotować się do debaty o nowej konstytucji, która prowadzić ma do zbudowania systemu prezydenckiego. W swoich publicznych wypowiedziach prezydent jasno to deklaruje. Głowa państwa ustawia się w tej chwili w pozycji jedynej realnej opozycji względem obozu rządzącego. Można nawet odnieść wrażenie, że wskazuje cenę, jaką za poszczególne ustępstwa ze strony prezydenta musi zapłacić obóz rządzący i jego wyborcy. W jednym z wywiadów prezydent zaznacza, że resorty obrony narodowej, spraw zagranicznych i sprawiedliwości otacza specjalną troską. Można zatem zakładać, że w tych sprawach chciałby być kimś w rodzaju superpremiera, a te resorty pragnąłby traktować jako „prezydenckie”, niczym Lech Wałęsa we wczesnych latach 90. W swoim dążeniu do zmiany własnego położenia prezydent i jego otoczenie zapominają jednak o fundamentalnej sprawie. Wybór prezydenta i większości rządowej odbył się pod hasłem zmiany. Fundamentalnej zmiany realnych warunków funkcjonowania obywateli. Zmiany w sądach, w urzędach, w miejscach pracy czy w praktyce życia gospodarczego. Mandat do zmian nie odnosił się do zmiany usytuowania pozycji głowy państwa. Ona w dzisiejszym systemie politycznym jest, jaka jest.
Wyborcy, którzy zdecydowali się zaufać kandydatowi zgłoszonemu przez Jarosława Kaczyńskiego – Andrzejowi Dudzie zrobili to, bo koniecznym elementem planu dobrej zmiany był wybór prezydenta wspierającego większość parlamentarną. I to właśnie udzielanie tego wsparcia było jedną z najważniejszych obietnic wyborczych kandydata na prezydenta Andrzeja Dudy. To właśnie na większości parlamentarnej opiera się w polskich realiach rząd. To na niej opiera się ciężar pracy legislacyjnej, której efektami mają być kolejne ustawy, doprowadzające do likwidacji postkomunistycznej republiki Okrągłego Stołu, którą ciągle jest pod wieloma względami Polska.
Jedną z najważniejszych sfer, w której ta zmiana miała się dokonać, jest wymiar sprawiedliwości. Kiedy jednak w tej właśnie sprawie przyszedł czas próby, głowa państwa pod naciskiem postkomunistycznych elit postawiła weto. Chwilę później zaproponowała zmiany, które nie są do zaakceptowania przez dużą część jej wyborców. Ostatnie trzy miesiące to okres realnej koabitacji, przynajmniej w sprawach sądownictwa i armii. Stawką w tym sporze jest coś dużo ważniejszego niż pozycja polityczna prezydenta. Chodzi o wielką przebudową państwa i realny upadek postkomunizmu. Lub realne zatrzymanie tego procesu.