A ze zobowiązaniami noworocznymi jest trochę tak jak z mocnym postanowieniem poprawy, obiecywanym w konfesjonale. O ile jednak w relacjach z Bogiem można spodziewać się jakichś sankcji, o tyle sami w stosunku do siebie jesteśmy zdecydowanie bardziej tolerancyjni. W dodatku wyznaczanie jakiegoś terminu, od którego mamy zmienić swe życie, sprawia, że sytuacja robi się jeszcze trudniejsza: z piciem, paleniem czy z konkubiną można bowiem zerwać – albo z miejsca, w porywie desperacji, albo nigdy. Można mieć oczywiście inne postanowienia, łatwiejsze – odwiedzimy dawno niewidzianą ciocię z prowincji, rozmówimy się z szefem, który coraz bardziej włazi nam na głowę, pojedziemy do Florencji odetchnąć kulturą renesansu i zobaczymy wreszcie Odessę. Niestety, takie plany obarczone są ryzykiem nieprzewidywalności. Ciocia może w ciągu najbliższego roku opuścić padół płaczu, szef nie czekając, aż z nim porozmawiamy, wręczy nam wymówienie, wyjazd do Florencji przekreśli nieprzewidywany powrót pandemii, a co do Odessy – kto dziś zaręczy, czy za pół roku Odessa będzie jeszcze istnieć w obecnym kształcie i w dodatku do jakiego będzie należeć państwa? Zdecydowanie lepiej jest planować krótkoterminowo, na tydzień, góra dwa tygodnie, a w dodatku mieć zapasy cukru, soli, świec i nafty, zawczasu warto też sprawdzić ważność paszportu, łącznie z tym covidowym.
Nie zaszkodzi od dziś poprawić tak szybko, jak się da, relacje międzyludzkie, bo nigdy nie wiadomo, kiedy będą mogły się przydać, i pomodlić się, żeby wszystkie złe rzeczy, które zdarzyć się mogą, nas ominęły. Bo jeśli przypadkiem zdarzą się te dobre, to sobie z nimi poradzimy. I to bez dodatkowych postanowień.