Dzięki jednemu zastrzykowi tysiące Polaków i polskich Żydów uniknęło wywózki, a nawet śmierci. Niemcy omijali okoliczne wsie i miasteczka w obawie przed zarazą. Eugeniusz Łazowski, wnuk powstańca styczniowego zesłanego na Sybir, syn peowiaka, ochotnika z 1920 roku, był zaprzysiężony w Narodowej Organizacji Wojskowej (później weszła w skład AK). Stacjonujących w okolicach Rozwadowa partyzantów Franciszka Przysiężniaka (ze względu na swój ojcowski stosunek do miejscowej ludności był nazywany „Ojcem Janem”) zaopatrywał w lekarstwa i opatrunki, a „spalonym” pomagał w znalezieniu bezpiecznej kryjówki. W jego gabinecie spotykali się łącznicy podziemia i kolporterzy tajnej prasy. Na czym polegał wynalazek dr Matulewicza? W komórce obok swojego domu w Zbydniowie opracował metodę badania krwi na odczyn Weila-Felixa, co pozwalało ustalić, czy pacjent jest chory na tyfus plamisty. Łazowski zaproponował, aby nastraszyć Niemców i wywołać u zdrowych ludzi sztuczną epidemię tyfusu. Po zastrzyku nie tylko nie było żadnego zakażenia, ale nawet zaczerwienienia w miejscu wstrzyknięcia. Jeszcze przez kilka dni odczyn Weila-Felixa był dodatni. Lekarze pobierali krew i wysyłali ją do badania w laboratorium w Tarnobrzegu. Podstawową zasadą było milczenie, nawet pacjenci nie wiedzieli, że zostali „zaszczepieni”. Sztuczna epidemia zaburzyła niemiecki porządek.
Kilka gmin niemieckie władze uznały za obszar objęty epidemią tyfusu. Na domach „chorych” pojawiły się napisy: „Achtung, Fleckfieber!” (Uwaga, tyfus plamisty!), a na granicy gmin i wsi: „Achtung, Seuchengebiet!” (Uwaga, obszar zajęty zarazą!). Immunologiczna wojna Eugeniusza Łazowskiego trwała z powodzeniem ponad dwa lata.