Nie miała czasu na nic, zaabsorbowana najbardziej pracochłonnym zajęciem, jakim jest pomaganie ludziom mniej zdrowym i dużo biedniejszym od siebie. Zwłaszcza Polakom zza żelaznej kurtyny. Mimo niezliczonych zobowiązań zjawiała się zawsze tam, gdzie jej oczekiwano. Często spóźniona, trochę zziajana, nieco rozczochrana, z cudownym uśmiechem – bo była wielką pięknością, nawet gdy dobijała już do sześćdziesiątki. Wanda Gawrońska zwana Hrabiną, siostrzenica kanonizowanego w tym miesiącu przez papieża Leona XIV Piera Giorgia Frassatiego. Tak jak on, wiecznie w pośpiechu.
Oddał życie za nędzarza
Miałam okazję dzięki niej modlić się przy jego grobie, wówczas jeszcze w małej miejscowości Pollone, w Piemoncie pod Alpami, sporo lat temu. Każdemu, kto miał z nią bliższy kontakt, Hrabina starała się przekazać tę najdroższą dla siebie historię, koleje krótkiego życia swojego wujka. Mówiła szybko, trochę nerwowo, jakby chciała nadrobić te wszystkie lata, kiedy jeszcze nie mogła opowiadać Polakom o swoim krewnym, którego uważała już wtedy za świętego. Nie mogła go osobiście poznać, umarł na rok przed jej urodzeniem jako dwudziestoczterolatek. A jednak był dla niej jak ojciec, brat, ktoś najbliższy, najważniejszy. Czarujący i piękny, dowcipny i radosny, spadkobierca wielkiej fortuny, który oddał życie za nędzarza, którym się nie brzydził, którego dotykał z czułością, przynosząc mu pomoc materialną, ale przede wszystkim duchową, mówiąc mu, że Bóg go kocha.
Pamiętam, że było mi wtedy trochę wstyd. Ta opowieść nie wywoływała w naszej grupie – młodych dziennikarzy pism katolickich z Polski, którzy pierwszy raz w życiu dostali paszport – takich emocji, takiego zainteresowania, jakiego pani Wanda się spodziewała. Były to czasy komuny, do Włoch jechało się jak do opery czy teatru, by się zachłysnąć pięknem, beztroską, swobodą. Polska była biedna i problem biedy, a nawet nędzy, nie był czymś oryginalnym. A Hrabina, gdy chodziło o Piera Giorgia, była wymagająca.
Oczekiwała uwagi, niezdawkowego zainteresowania. To nie była jej fanaberia, rodzinne sentymenty, zwykła lojalność wobec krewnego. To była prawdziwa miłość i pasja. Po latach dopiero dostrzegłam, że swoim życiem starała się naśladować jego życie, pełne wigoru, fantazji, nade wszystko naznaczone miłością do drugiego człowieka – tego, który był w potrzebie – aż do szaleństwa. Gdy ludzie z jego środowiska dziwili się, że śmierdzące poddasza w Turynie, po których wędruje, nie wywołują w nim odrazy, odpowiadał: „Wokół cierpiących, wokół biednych widzę światło. Światło, którego my nie mamy”. Pier Giorgio, zarażony w trakcie odwiedzin u któregoś ze swoich podopiecznych – opiekował się nimi jako członek tzw. Konferencji św. Wincentego – nieuleczalną wówczas chorobą Heinego-Medina, zmarł w krótkim czasie po odwiedzinach u niego. Zanim stracił przytomność i sparaliżowany zdążył poprosić matkę, by wyjęła z jego kieszeni zastrzyki dla kogoś ze slumsów i kwit z lombardu, który trzeba oddać temu, który zastawił ślubny pierścionek. I powiedzieć, że jest już spłacony.
„Najbliżsi dopiero po jego śmierci odkryli jego prawdziwe oblicze” – mówiła Wanda Gawrońska w jednym z wywiadów. Byli zaskoczeni tłumem obcych ludzi na pogrzebie, niezliczonymi telegramami, kondolencjami, listami. „Z przytułków, od weteranów, ze szpitali, ochronek i najróżniejszych ośrodków, zajmujących się potrzebującymi pomocy!”. Jak to możliwe, że miał dla nich czas, i to od tak dawna? Przecież jeszcze się uczył, studiował. Przypominano jego słowa: „Życie bez wiary, bez dziedzictwa, którego się broni, bez podtrzymywania prawdy w nieustannej walce – to jest nie życie, lecz wegetacja. My nie powinniśmy nigdy wegetować, lecz żyć”.
Bankiet pod Alpami
Byliśmy niewielką grupą młodych ludzi mających za sobą działalność opozycyjną, pracujących w pismach dopiero co powołanych do życia, przez dziesięciolecia PRL zakazanych. Pani Wanda przyjmowała zawsze polecanych jej Polaków, którym udało się dostać paszport, jak ludzi bliskich. Prowadziła na wielką skalę ośrodek, który udzielał stypendiów ludziom pióra i naukowcom z Polski pragnącym dodatkowo studiować w Rzymie, prowadzić badania (założyła też rzymski oddział Towarzystwa Przyjaciół KUL). Zbierała tych ludzi, instalowała ich w wygodnych kwaterach, zapewniała godziwą egzystencję czasem na wiele miesięcy. Miała swoje chytre sposoby, by nie tylko nie przymierali głodem, ale mogli doświadczyć splendoru Wiecznego Miasta. Gdy mer Rzymu, za jej namową, wydał na naszą cześć przyjęcie w eleganckiej restauracji, zanim przebrzmiały mowy powitalne, których słuchaliśmy, stojąc wokół wspaniale zastawionego stołu, zobaczyliśmy, że stół obsiada dyskretnie rój postaci podobnych do nas, bardzo skromnie ubranych, nieco wyszarzałych; niektórzy już przygarbieni i zarośnięci, jak prawdziwi profesorowie. Byli to stypendyści Hrabiny zwołani przez nią, by skorzystali z okazji. Obsługa dostawiała w pośpiechu kolejne krzesła, nikt nie liczył dodatkowych nakryć. Stypendyści pożywiali się w pośpiechu i znikali, my mieliśmy obowiązek dotrwać do końca toastów i koncertu.
Trudno przecenić talent i gest tej „wielkiej pani”, która miała serce Polki i temperament Włoszki po ojcu Janie Gawrońskim i matce Lucianie Frassati. Dzięki niej spotkaliśmy się w pewnym klasztorze z młodymi ludźmi z ruchu Communione et Liberatione, którzy w jednej z biedniejszych dzielnic Rzymu prowadzili pracę charytatywną na rzecz dzieci. Byli entuzjastycznie do nas nastawieni, przynieśli olbrzymie ilości dymiącej jeszcze pizzy w wielkich blachach. Poznaliśmy też młodzież ze wspólnoty Sant’Egidio, prowadzącą stołówki dla bezdomnych na Zatybrzu.
Ale nie był to koniec inwencji pani Wandy. Zostaliśmy zawiezieni do Piemontu i zaokrętowani w rezydencji Frassatich w Pollone, blisko granicy szwajcarskiej. Tu odbyła się główna uroczysta kolacja, ufundowana przez miejscowego mera, rzecz jasna, za namową Hrabiny. Wracaliśmy piechotą do willi naszej gospodyni w szampańskich nastrojach, przy księżycu, przedłużając powrót spacerem po parku, pląsaniem i śpiewem, beztroscy, jak tylko mogą być młodzi ludzie w tak pięknym miejscu, otoczeni życzliwością, traktowani jak upragnieni goście.
Ciszę poranka rozdarł przeraźliwy krzyk naszej gospodyni. Schodząc na parter domu, zobaczyła spustoszone pokoje. Nocą dokonano rabunku najcenniejszych zabytkowych mebli. Ktoś otworzył bramę wjazdową, wywieziono je szosą na północ. Wezwani carabinieri, żandarmi w operetkowych strojach, kręcili się po terenie. Nikt nie wątpił, że transport zrabowanych antyków przekroczył już granicę szwajcarską.
Najważniejsze były wychowanie i dyscyplina
Dramatyczny finał beztroskiej biesiady przypominał inny finał. Pier Giorgio, alpinista, narciarz, pasjonat mineralogii, sportowiec i dusza towarzystwa, kończył właśnie studia na wydziale górnictwa politechniki w Turynie, by pracować wśród górników (tytuł inżyniera dostał od Politechniki Turyńskiej pośmiertnie, w stulecie urodzin). Właśnie tam. Chciał przebywać z prostymi ludźmi, także pracując zawodowo, tak jak był z nimi od lat w swojej społecznej misji. Ojciec, Alfredo Frassati, senator, twórca i właściciel gazety „La Stampa”, wymógł jednak na nim, by porzucił te marzenia i oddał się administrowaniu gazetą. Praca przy biurku, liczenie pieniędzy – to było dla niego jak wyrok. Nie buntował się jednak. Był rok 1925. Ojciec odsunął się od Kościoła, rodzice, poróżnieni w kwestiach wiary, byli o krok od rozstania. Pier Giorgio przyjął decyzję ojca jako ofiarę w intencji przetrwania małżeństwa rodziców. Do rozwodu nigdy nie doszło. A on po paru miesiącach już nie żył.
„Miał pięć lat, gdy pewnego dnia otworzył drzwi domu i zobaczył kobietę z dzieckiem bez butów. Natychmiast zdjął swoje i oddał tej matce. Oboje z siostrą Lucianą, moją mamą, byli wychowywani wyjątkowo surowo, ale to dało dobre efekty. Nie pozwalano im na żadne kaprysy. Obowiązywała dyscyplina. Byłeś niegrzeczny, idziesz do domu i stajesz w kącie. Zakazane było jedzenie pomiędzy posiłkami” – mówiła pani Wanda. Zawsze nosił różaniec w kieszeni. Kiedyś wychodził z kościoła, trzymając w ręku różaniec. Kolega, który to zobaczył, zapytał z drwiącym uśmieszkiem: „Co, stałeś się bigotem?”. „Nie, zostałem chrześcijaninem”.