Żyjemy w czasach trendów. Te zaś widać najlepiej w mediach społecznościowych w postaci „hasztagów”. Pokazują one, o czym ludzie w danej chwili myślą, co piszą, o czym dyskutują. Zjawisko stadnego biegnięcia za „trendem” obserwować można było ostatnio choćby po śmierci Nawalnego – przy czym „najmodniejsze” stało się tu, pozbawione niuansowania, „opłakiwanie bohatera demokratycznego świata”. Owszem, najprawdopodobniej z jednej strony mieliśmy w tym wypadku do czynienia z kolejną odsłoną brutalnego reżimu Putina, który nie zawaha się przed niczym i „wycina” z rzeczywistości tych, którzy staną mu na drodze. My, Polacy, doświadczeni przede wszystkim Smoleńskiem, wiemy o tym aż nadto dobrze. Ale z drugiej strony czynienie z Nawalnego krystalicznie czystego bohatera „demokratycznego romansu” – tak jak to zrobiły natychmiast tuzy polskiej i światowej liberalnej polityki czy mediów – źle świadczy zarówno o owych „tuzach” (chyba że to, co piszą i mówią, robią z premedytacją), jak i o tych rzeszach ludzi wyrażających w mediach społecznościowych żal i wypisujących różne ładnie brzmiące, lecz puste hasła. Tymczasem Nawalny nie był demokratą w brukselskim stylu, ale wielkorusem i rosyjskim imperialistą z przekonania. Dość przypomnieć, że swego czasu popierał atak Rosji na Gruzję. Owszem, po inwazji Putina na Ukrainę wypowiedział się przeciwko niej (a nawet zmienił zdanie w sprawie Krymu – wcześniej uznawał, że jest rosyjski), ale jego przeszłość to jednak nie jest historia liberalnego demokraty – jak o tym sądzi wielu. Z drugiej strony Nawalny stawiał się ostro Putinowi, a próba otrucia go i po powrocie ze szpitala w Berlinie wsadzenie do kolonii karnej oraz zasądzenie bardzo wysokich wyroków – świadczą o tym, jak bardzo się Władimirowi Władimirowiczowi naraził.
Zatem jego śmierć to także koniec historii oporu wobec putinowskiej władzy. I jeszcze jedno, co w „trendach” i „hasztagach” rzadko można znaleźć – myślenie o „demokratycznej”, „liberalnej” opozycji wobec Putina w Rosji to mrzonka.