Okazuje się, że dla postępowej lewicy homoseksualiści okazali się wrogami. Do tego stopnia, że kilka dni temu grupa lesbijek została wyrzucona z „parady równości” w Wielkiej Brytanii. Przyczyna? Ich konflikt z transseksualistami.
Nic zresztą dziwnego, że w tym dziwnym świecie ten konflikt musiał zaistnieć. Trudno jest bowiem jednocześnie reprezentować „interesy” gejów oraz lesbijek i uważać, że płeć nie istnieje, zaś orientacja seksualna może się zmieniać z dnia na dzień. Ciężko mówić, że chroni się kobiety, jednocześnie stojąc na stanowisku, że każdy może być kobietą, jeśli tylko akurat mu się zachce. Po raz kolejny okazuje się, że dla lewicy „naród wybrany” to funkcja rotacyjna, uzależniona tylko od przydatności, w realizacji jej celów, w określaniu dystynkcji między tym, co złe i wsteczne, a tym, co wspaniałe. Raz będą to geje, raz delfiny, czasem Palestyńczycy. Każdy może znaleźć się na sztandarach, póki może służyć za narzędzie destrukcji trwałych tożsamości, być paliwem do ich ataków na religię czy tradycję, stać się odpowiednio emocjonalnym „zapalnikiem”, za pomocą którego będą usprawiedliwiać swoje biurokratyczne pomysły, rościć sobie prawo do pełnej dominacji i wykluczania tych, którzy nie są po ich stronie. Dziś lewica to nie światopogląd, to trwała dyspozycja ciągłej zmiany własnych idei i przyjmowania tego, co akurat zostanie wylansowane przez odpowiednie autorytety. Najbardziej stadna, owcza mentalność z możliwych. Gdy więc tylko na horyzoncie pojawi się coś „ciekawszego”, ci, którzy jeszcze wczoraj byli dla lewicy ofiarami, stają się katami. Spotkało to wcześniej Żydów, którzy nagle stali się obrazem syjonistycznych, krwiożerczych kolonialistów, być może, jak widać na przytoczonym przykładzie z Anglii, spotka to homoseksualistów. Przy okazji okazuje się, że nigdy nie interesowało naszych akolitów postępu to, kim naprawdę są ludzie, których obrońcami samowolnie się namaścili.